- Kajetan's Newsletter
- Posts
- Kusi na newsltetter #31
Kusi na newsltetter #31
Zamachy i uciekające autokary.
Witam w kolejnym przeglądzie newslettera stworzonego przez człowieka, który w końcu musi postarać się usesystematyzować pisanie wstępniaków, bo jednak robienie tego tuż przed wysyłaniem newslettera coś za często kończy się pustką w głowie. Dlatego z postanowieniem poprawy po prostu zaproszę Was do przeglądania tego, co tam dla Was w tym tygodniu przygotowałem.
Trailery
The Carpenter’s Son
Nicolas Cage jako Józef w horrorze o próbie sprowadzenia nastoletniego Jezus na złą drogą. Brzmi grubo nawet jak na standardy podgatunku, jakim są dziwne filmy z Mikołajem Klatką. W trailerze widać, że to jeden z tych tytułów, w którym Cage nie musi się ograniczać, co zawsze jest wartością samą w sobie.
Mercy
Detektyw oskarżony o morderstwo swojej żony staje przed sądem AI, do którego powstania sam się przyczynił. Brzmi jak nowa wersja “Raportu mniejszości” i wygląda całkiem obiecująco. Wciąż nie jestem przekonany do Chrisa Pratta w wersji na poważnie, ale z kolei jestem fanem Rebekki Fergusson, więc może wyjść interesująco.
Newsy
Marcin Dorociński jako Zbyszek Cybulski

W zeszłym tygodniu, za sprawą plakatu udostępnionego przez Maksa Bereskiego na jego prywatnym profilu FB, pojawiła się informacja o nadchodzącej filmowej biografii Zbyszka Cybulskiego, w którego wcielić się ma Marcin Dorociński. Film powstaje pod szyldem studio Salto Films i na razie nie wiadomo o nim wiele więcej. Jednak patrząc na to, z jak barwną postacią mamy do czynienia jestem bardzo ciekaw kolejnych informacji na jego temat.
Kill Bill w całości w kinach

Piątego grudnia do amerykańskich kin wróci „Kill Bill”. I to bez podziału na dwie części, tak jak pierwotnie planował Quentin Tarantino. Wersja nazwana „Kill Bill: The Whole Bloody Affair" zostanie rozszerzona o trwającą siedem i pół minuty, nigdy wcześniej nie pokazywaną, animowaną sekwencję. Fani już pewnie nie mogą się doczekać tej trwającej ponad cztery godziny rzezi.
James Bond bez spluwy

Z okazji Dnia Jamesa Bonda na Amazon Prime Video pojawiły się odświeżone grafiki promujące poszczególne części przygód agenta 007. Zostały one cyfrowo podrasowane i obrobione w dość dziwny sposób. Otóż ze wszystkich plakatów zniknęły trzymane przez Bonda spluwy. Poniżej grafika zbierająca wszystkie “rozbrojone” wersje. Trudno się kłócić z tym, że niektóre z nich wyglądają po prostu komicznie.
Edit: w momencie wysyłania tego newslettera Amazon już usunął te grafiki, ale sprawa jest na tyle zabawna, że nie mogłem się powstrzymać przed zachowaniem tego newsa.

Paul Thomas Anderson z rekordem w Box Office

”Jedna bitwa po drugiej” stała się najlepiej zarabiającym filmem w dorobku Paula Thomasa Andersona (wcześniej tytuł należał do “Aż poleje się krew”, które zarobiło 76.2 miliona dolarów). Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że budżet filmu wyniósł ponad 130 milionów dolarów, więc nadal nie ma mowy o komercyjnym sukcesie, ale dla tego rodzaju kina to nadal wyśmienity wynik.
Literacki Nobel przyznany

Laureatem tegorocznego literackiego Nobla został węgierski pisarz László Krasznahorkai, autor między inyymi “Szatańskiego Tanga”, które posłużyło jako podstawa ekranizacji legendarnego filmu Béla Tarra. Nie będę się mądrzył i udawał, że wcześniej o nim słyszałem, ale pewnie sięgnę po jego “A świat trwa”, które ukaże się u nas w grudniu nakładem Wydawnictwa Czarne.
John Lithgow jako Dumbledore na fotkach z planu

Nie czekam zbytnio na serialowego “Harry’ego Pottera”, ale bardzo lubię Johna Litghowa, więc nie mogłem się powstrzymać przed wrzuceniem jego foty z dłuuuugą brodą. Wygląda zacnie i dostojnie, tak jak na dyrektora szkoły magii przystało.
Było oglądane
Zamach na papieża

Niby wiedziałem, że idąc na “Zamach na papieża” dostanę film, po którym człowiek myśli o zapaleniu peta bez filtra, napiciu się ciepłej wódy i stwierdza, że jak go ciśnie w kroku to w sumie fajnie, bo można poczuć się facetem. W końcu czego spodziewać się po współpracy Lindy z Pasikowskim? No chociażby scenariusza, który nie rozłaziłby się w szwach i dawał poczucie, że to wszystko zmierza w konkretnym kierunku.
Może jakby „Zamach na papieża” skupił się po prostu na byciu osadzonym w PRL-u thrillerem z lekką domieszką rozważań nad zaprzepaszczonym życiem, to można by przymknąć oko na jego bijącą po oczach niedzisiejszość. Jednak kiedy tak naprawdę więcej miejsca niż sensacji poświęca się dramatowi głównego bohatera, to ta niedzisiejszość zaczyna walić straszną dziadówą. Dla Lindy i Pasikowskiego czas zdaje się stać w miejscu, bo to film sprawiający wrażenie nakręconego w roku 1995, a nie 2025. Trzydzieści lat temu kinu twórcy "Psów" można było wybaczyć liczne niedociągnięcia, bo było czymś świeżym i szokującym bezpośredniością. Jednak mało co starzeje się tak bardzo, jak dzieła dawnych buntowników, którzy trzymają się starych metod. Niby pojawiają się tu pewne nawiązania i mrugnięcia okiem (świetny początek z komisją wędkarską) sugerujące, że coś tam do panów dociera, ale potem trudno czasami stwierdzić, czy mamy do czynienia ze świadomym pastiszem, czy niezamierzoną autoparodią.
Oglądając „Zamach na papieża” można wręcz poczuć pewien regres nawet w stosunku do niezbyt udanych „Psów 3”, gdzie dało się wyczuć jaki rodzaj rozliczenia z własnym popkulturowym dziedzictwem. Trudno mi zachować powagę, kiedy patrzę, jak Boguś Linda pali tę fajkę i wygłasza kolejne męski prawdy, a w tle leci pościelówa na pianino i saksofon. Zwłaszcza jeśli przeplatane to jest ze scenami pokazującymi narady złych sowietów, którzy są tak karykaturalni, jakby urwali się z filmu Davida Lyncha. A im dalej w las, tym więcej wątków niedokończonych albo pojawiających się znikąd. Choćby niespodziewanie ostra krytyka hipokryzji kościoła katolickiego, która pomimo swojej słuszności pojawia się tak nagle, że tylko dokłada do ogólnego poczucia pokraczności całej historii.
Można oczywiście stwierdzić, że nie rozumiem podejścia Pasikowskiego i Lindy, bo to nie mój system wartości i po prostu zupełnie inaczej pojmuję męskość. Problem w tym, że podczas seansu „Zamachu na papieża” nie czułem, że mamy do czynienia z systemem wartości nadających sprawczość, tylko takim stanowiącym ostatnią obronę przed ciągle zmieniającym się światem. W efekcie czego otrzymujemy film, w którym czuć zmęczenie zarówno formą, jak i tym ciągłym trzymaniem męskiego fasonu.
Zaginiony autokar

Marketing filmów na Apple TV+ u nas praktycznie nie istnieje, więc całkiem możliwe, że do tej pory nie widzieliście żadnej informacji o „Zaginionym autokarze”. Mało porywający tytuł też nie wskazuje, że mamy do czynienia ze sporym wydarzeniem, bo to pierwszy aktorski występ (pomijając voiceacting) Mathew McConaugheya od sześciu lat, kiedy mogliśmy oglądać go w „Dżentelmenach”.
Jednak to nie jedyny powód, aby się tym filmem zainteresować. Oparta na faktach historia kierowcy szkolnego autobusu, który w czasie wielkie pożaru lasu w Kalifornii w 2018 roku uratował dwadzieściorga dwojga dzieci to niezwykle intensywna produkcja katastroficzna z rodzaju tych, jakich obecnie się już nie robi. Paul Greengrass zabiera widzów do serca płonącego piekła, gdzie zagrożenie czai się na każdym kroku. I choć wiemy, że ta historia musi skończyć się dobrze, to ogląda się ją w ciągłym poczucie napięcia.
Jest to możliwe nie tylko za sprawą świetnej realizacji scen akcji, ale też emocjonalnej więzi z głównym bohaterem. Znakomicie zagrany przez McConaugheya Kevin to człowiek, któremu życie rozpada się na oczach, co obserwujemy za sprawą dość długiego wprowadzenia, przez co, kiedy staje przed wyzwaniem wywiezienia dzieci z płonącej pułapki, to naprawdę chcemy, aby mu się to udało. To wszystko znane zagrywki narracyjne, ale dowiezione tak, że otrzymujemy wręcz podręcznikowy przykład tego, jak powinno prowadzić się tego typu opowieść.
Można ponarzekać, że warstwa przedstawiające działania służb koordynujących walkę z pożarem nie jest już tak angażujące, ale kiedy tylko wracamy do tytułowego autobusu, to wszystko wraca na swoje miejsce.
Ród Guinessów

Kto oglądał „Peaky Blinders” ten wie, że Stephen Knight to twórca, który do spraw audiowizualnych podchodzi z niezwykłym pietyzmem i rozmachem. Jednak jeśli wydawało się Wam, że historia przestępczej rodziny Shelbych tonęła w efekciarskiej (choć jakże pięknej) formie, to zobaczyć, że dopiero przy „Rodzie Guinessów” Knight pozbył się chyba jakichkolwiek hamulców. Serial o czwórce rodzeństwa, które pod koniec dzięwietnastego wieku musi poradzić sobie z rodzinnym dziedzictwem i pokierować najsłynniejszym browarem na świecie przedstawiona jest w sposób iście bombastyczny. Wszystko, od współczesnej muzyki aż po efektowne co chwilę przypomina nam, że nie mamy do czynienia ze zwyczajnym serialem kostiumowym. Wizualnych i dźwiękowych fikołków jest tu, co niemiara i dla wielu „Ród Guinnessów” może okazać się produkcją kiczowatą, ale ja jestem łakomy na takie cukierki dla oczu i uszu, więc mogę przyjmować je nawet w takich ilościach. Jednak w tej całej orgii barw i dźwięków trudno nie zauważyć, że sama fabuła bywa bardzo nierówna. Wątki, choć jest tu kilka całkiem niezłych, są przedstawiane w dziwnych proporcjach, brakuje tu pewnego poczucia równowagi, przez co czasami łatwo się zagubić w tym, o czym właściwie oglądamy historię. Polityczno-biznesowo-nielegalne intrygi trochę za często ustępują tematom miłosno-łóżkowym, przez co całość, zwłaszcza pod koniec, zaczyna trącić telenowelą. Jednak, dla sam wrażeń estetycznych i niewątpliwego klimatu, oczywiście, jeśli lubicie wrażliwość Knighta, warto się w ten świat zagłębić. Do obejrzenia na Netfliksie.
Komiksy
Znam Cię

Michael DeForge to obecnie jedno z głośniejszych nazwisk w komiksowym świecie, więc bardzo się cieszę z faktu, że za sprawą Kultury Gniewu w końcu ukazał się jego pierwszy album przetłumaczony na polski. “Znam Cię” to jeden z tych tytułów, o których pisanie nie jest łatwe, bo wymyka się on łatwym klasyfikacją, zarówno jeśli chodzi o formę, jak i fabułę. W swoim komiksie DeForge przedstawia świat, którego mieszkańcy oraz ich otoczenie poddawani są ciągłej aktualizacji i optymalizacji. Kładą się spać i budzą jako nowe osoby, i to w sensie dosłownym. Każdego ranka mogą obudzić się z nowymi kończynami i odkryć, że ich dotychczasowa droga do pracy już nie istnieje. I mowa tu o naprawdę szalonych formach, które trudno opisać słowami, więc posłużę się poniższą planszą. Jeśli od patrzenia na nią czujecie, że z Waszymi mózgami dzieje się coś dziwnego, to zapewniam Was, że to tylko przedsmak. Jednak nie ma tu mowy o kwasie dla samego kwasu — choć opowieść jest mocno abstrakcyjna, to DeForge używa jej do przedstawienia problemów, z którymi borykamy się na co dzień. Ciągłe dostosowanie się do technologicznych zmian, obsesja na optymalizacji życia i dążenie do nieistniejącej idealnej wersji samych siebie — to wszystko jest tu wypunktowane i uderza czytelnika prosto w twarz. To komiks jednocześnie oszałamiający swoim szaleństwem, jak i uderzający w naszą rzeczywistość tu i teraz.

Produkt #25

W zeszłym roku fani polskiego komiksu otrzymali piękny sentymentalny prezent w postaci dwudziestego czwartego numeru kultowego magazynu „Produkt” pod redakcją Michała „Śledzia” Śledzińskiego. Była to nostalgiczna podróż skupiająca się głównie na nowych pracach i tekstach ekipy po części odpowiedzialnej za jego dawny sukces. Jednak Śledziu zapowiedział, że pojawi się także jeszcze jeden numer, tym razem przedstawiający prace aktywnych twórców z już młodszego pokolenia. Wśród nich znaleźli się między innymi Unka Odya, Piotr Marzec, Falauke, Anna Krztoń, Katarzyna Witerscheim, Krzysztof Nowak czy Robert „Bele" Sienicki”.
Za sprawą doboru ich tytułów Śledziu z ekipą pokazują, że trzymają rękę na tym, co aktualnie się w polskim komiksie dzieje. Jako bonus można potraktować, bo panom metrykalnie jednak bliżej do dawnej ekipy “Produktu”, przewrotny, utrzymany w cartoonowej stylistyce short o przygodach Wiedźmina Geralta, autorstwa Piotra Nowackiego i Bartosza Sztybora. To i poprzednie wydanie magazynu najlepiej sprawdza się we wzajemnym kontekście, bo porównując je, można zobaczyć, jakie zmiany zaszły w rodzimym komiksie. Tym, co rzuca się w oczy od razu jest pojawienie się licznej kobiecej reprezentacji, która stanowi ciekawą odmianę po męskim numerze 24. Symbolicznie zaznacza to także część publicystyczna (odpowiada za nią Łukasz Mazur), którą otwiera długaśny tekst o drodze, jaką musiały przejść polskie komiksiary, aby wywalczyć sobie obecną pozycję w środowisku. W numerze znajdziemy także między innymi teksty o “Prosto z Piekła” Alana Moore'a, analizę filmu “Nie oddychaj”, czy esej na temat obecnego kryzysu opowieści o superbohaterach. Jest to swego rodzaju miszmasz, ale wszystkie je czyta się z dużą przyjemnością.
Pozostaje pytanie: co dalej? Śledziu zarzeka się, że to już naprawdę ostatni „Produkt”. Przy tej okazji warto się zastanowić, czy w ogóle istnieje na naszym rynku potrzeba takiego periodyku? W końcu krótkie historie lądują w licznym niezależnych antologiach, a publicystykę można znaleźć w sieci. Ja sam pochodzę z pokolenia, które jeszcze wychowywało się na wszelkiego rodzaju magazynach i muszę przyznać, że taka forma ma w sobie „to coś”. Dużą rolę odgrywa w tym jakość wydania, bo rzeczywiście możemy mówić o produkcie (nomen omen) premium. Nie sądzę, abym z taką samą chęcią sięgał po „Produkt” kilka razy do roku, ale takie coroczne „sprawdzam” polskiej sceny komiksowej mogłoby być całkiem zacną inicjatywą.

Postaw kawkę i wesprzyj powstawanie tego newslettera
Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.