Kusi na newsletter po raz ósmy

Pikselowe sześciany opanowały świat

Cotygodniowe pisanie tego newslettera dobitnie uświadamia mi, jak szybko przebiega cykl popkulturowych “gorących tematów”. Trzy tygodnie temu wszyscy żyli „Dojrzewaniem”, dwa tygodnie temu władzę przejęły AI przeróbki w “stylu Ghibli”, a ostatnie dni zdecydowanie należą do filmowej adaptacji „Minecrafta”, który sprawił, ze wcześniej wymienione kwestie odeszły na bok. Możliwe, że akurat ten temat zostanie z nami odrobinę dłużej, bo mamy do czynienia z fenomenem na skalę historyczną. Sporo osób powątpiewało w to, czy taki film w ogóle może się udać (mowa tu o stronie finansowej) a tu proszę - w momencie pisania tych słów „Minecraft” zarobił na świecie już prawie 344 miliony dolarów, co już wystarczy, aby zająć drugie miejsce w tegorocznym (co prawda dość biednym) box officie. Niektórzy twierdzą, że ma szansę przegonić “The Super Mario Bros. Movie”, które zarobiło 1,360,847,665 dolarów. W Polsce też szał także jest widoczny - „Minecrafta" w weekend otwarcia obejrzało w Polsce 978 319 widzów. Film zdetronizował w ten sposób „Kler" Smarzowskiego pod względem największej premierowej frekwencji od 1989 roku. Dla mnie ta cała sytuacja to pewnego rodzaju test na bycie mentalnym dziadem — filmu nie widziałem, bo to zupełnie nie moja bajka, a nie mam w swoim otoczeniu żadnego małoetniego fana gry na wypróbowanie. Pozostaje mi śledzić komentarze rodziców, a też są mocno podzielone. Jedni mówią, że bawili się równie dobrze jak dzieciaki, wynudzili się, ale ważne, że dzieciom się podobało, a jeszcze inni hejtują na pełnej. W tym wszystkim najbardziej bawią mnie wypowiedzi ludzi, którzy przespali ostatnie kilkanaście lat i dziwią się, że jakaś gra jest aż tak popularna. Krytycy mogą płakać nad jakością filmu, ale za dużo to nie zmieni. Z tego powodu lekko irytują mnie koledzy po fachu próbujący pisać teksty typu “oglądałem Minecrafta, abyście Wy nie musieli”. Ziomki, przy takim behemocie nie macie żadnego wpływu na jego oglądalność, ta maszyna jest zbyt potężna. Tego typu materiały robicie, bo chcecie się podczepić pod ten wagonik, tak bywa i nie trzeba się tego aż tak wstydzić, zasłaniając się ironicznym podejściem, bo wychodzicie na boomerów. Zrobiło się chyba trochę niemiłow, więc czas przejść do części właściwej, którą zaczniemy od kilku trailerów.

Teaser rebootu Nagiej Broni

Żyjemy w czasach zalewu wszelkiej maści rebootów i sentymentalnych powrotów, więc powinienem do nich przywyknąć, ale decyzja o stworzeniu nowej wersji “Nagiej broni” dalej wydaje mi się dziwna. To pewnie dlatego, że filmy spod znaku Lesliego Nielsena i obecny w nich humor zdecydowanie przynależą do przełomu lat 80 i 90. Do tego sam gatunek pełnometrażowych parodii został już dawno zajechany przez produkcje typu “Scary Movie”, a popkulturowa satyra znalazła sobie nowy dom w postaci Youtube’a. Jednak może tylko się wymądrzam, a taki powrót okaże się strzałem w dziesiątkę? Na pewno pomoże Liam Neeson, który zagrał w tylu szrotowych akcyjniakach, że jego angaż świadczy o dużym poziomie dystansu. Humor w teaserze to w większości nie moja bajka, ale trochę nie rozumiem ludzi, którzy narzekają, że to “nie umywa się do oryginału”. Przecież to ten sam rodzaj durnej, mało subtelnej głupawki, jak ta satanowiąca znak rozpoznawczy trylogi z Frankiem Dreblinem. Muszą za to przyznać, że końcowy żart z portretem O. J. Simpsona jest wyśmienity i niesie ze sobą nadzieję na mniej ugrzeczniony rodzaj dowcipu - antyłokowcy już zacierają ręcę na myśl o łzach płatków śniegu, bo jak wiadomo “dzisiaj to już nic nie wolno”. Swoją drogą, ciekawe czy ktoś pokusię się na reaktywację tak ejtisowych francyz jak “Akademia policyjna” lub “Zemsta frajerów”.

Mocny trailer animacji o Predatorach

Dość niespodziewanie pojawiła się zajawka animowanej antologii z uniwersum Predatora, która zapowiada się jak spełnienie mokrych snów fanów tej marki. Pomysł na “Killer of Killers” jest prosty: trzy historie przedstawiają potyczki kosmicznych łowców z wojownikami z różnych epok: samurajami, wikingami i lotnikami w czasie II wojny światowej. Każda z tych grup jest bardzo charakterystyczna, a trailer pokazuje, że zostanie to odpowiednio wykorzystane. Całość zapowiada się bardzo krwawo i pomysłowo, a efekt końcowy będziemy mogli obejrzeć już 6 czerwca.

Nowy film od twórcy “Sukcesji”

Jesse Armstrong, twórca kultowej już Sukcesji”, ponownie wraca do tematu niemożebnie bogatych ludzi, tym razem w swoim debiucie jako reżyser filmu pełnometrażowego. O “Mountainhead” nie wiadomo za wiele - ma opowiadać o grupie zaprzyjaźnionych miliarderów, którzy spotykają się w górskiej wilii podczas rozkręcającego się kryzysu finansowego. W rolach głównych wystąpią Steve Carrel, Jason Schwartzman, Cory Micheal Smith oraz Ramy Yousef. Film pojawi się 31 maja na Maxie.

Drugi sezon “Taboo” powstaje

Pamiętacie jest serial “Taboo” sprzed ośmiu lat? Ten, w którym na początku XIX wieku Tom Hardy po dziesięciu latach w afrykańskiej dżungli wracał do Londynu i wdawał się w wojnę z Kompanią Wschodnioindyjską? Ja sam pamiętam już teraz głównie tyle, że był mega klimatyczny, a fabuła była dość zagmatwana i rozwijała się powoli. Byłem pewien, że po prostu został skasowany i nigdy już o nim nie usłyszmy. Jednak okazuje się, że powstaje drugi sezon, więc serial wraca niczym postać Hardy’ego z dziczy. Sam Hardy zapytany o powody tak długiej przerwy odpowiada dość bezpośrednio, że był przez ten czas bardzo zajęty. Prace nad nowymi odcinkami podobno już ruszyły, ale jeszcze nie wiadomo, kiedy możemy spodziewać się ich premiery.

Drugi sezon “The Last of Us” zbiera rewelacyjne recenzje

Choć pierwszy odcinek będzie miał premierę dopiero w tę niedzielę (13.04), to krytycy mieli już okazję obejrzeć cały sezon i podzielić się swoimi wrażeniami. Te w większości są bardzo pozytywne - chwalony jest rozmach, mrok historii i bardzo dobre aktorstwo. Czyli bez zaskoczeń, bo już pierwszy sezon pokazał, że da się zrealizować adaptację gry komputerowej, która nie będzie szmirą nastawioną na naiwność graczy (albo odpis podatkowy, jak w przypadku dzieł Uwe Bolla). Ja sam nie mogę się doczekać, głównie dlatego, aby zobaczyć jak Craig Mazin poradzili sobie z przeniesiem mocno nietypowej narracji z oryginalnej gry.

Ekipy kaskaderskie dostaną swoje Oscary

Fajnie widzieć, że kolejne dotychczas pomijane zawody około filmowe skutecznie walczą o docenienie w sezonie nagród. W przyszłym roku po raz pierwszy nominacje dostaną ekipy odpowiedzialne za casting do filmów, a teraz ogłoszono, że w 2028 roku swoją kategorię otrzymają kaskaderzy. Nazywać będzie się Achievement in Stunt Design i prawdopodobnie będzie trafiać do ludzi odpowiedzialnych za planowanie i zarządzanie kaskaderskimi akcjami. Na górze Ryan Gosling i ekipa jego kaskaderów na planie “Kaskadera”.

Było oglądane

W upalną noc

“Kiedyś Oscary dawano po prostu dobrym filmom, a teraz to polityka” - tak brzmi jeden ze znienawidzonych przez mnie frazesów, które masowo pojawiają się przy każdej kontrowersyjnej nomicacji i nagrody amerykańskiej akademii. Wierzących w takie teorie odsyłam do rewelacyjnej książki “Oscarowe wojny”, która pięknie przedstawia zawirowania, jakie towarzyszyły przyznawaniu tej nagrody od samych jej początków. Czemu właściwie o tym piszę? Bo obejrzałem ostatnio znakomite “W upalną noc”, która zgarnęła Oscara za najlepszy film (i parę innych) na gali w 1968 roku. To świetnie zrealizowany kryminał o czarnych detektywie uwikłanym w śledztwo rozgrywające się w małym miasteczku w Mississipi. Jak łatwo się możecie domyślić, jednym z najważniejszych tematów jest tu rasizm w swojej hardcorowej odmianie. Jest to jeden z tych filmów, do których doceniania potrzebny jest kontekst historyczny. “W upalną noc” ukazało się w 1967 roku, zaledwie trzy lata po przyjęciu ustawy o prawie do głosowania i ustawię o prawach obywatelskich. Trudno sobie wyobrazić, jakie kontrowersje musiała wtedy budzić scena, w której grany przez Sidneya Poitera (który w 1964 roku jako pierwszy czarnoskóry otrzymał Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową) bohater po otrzymaniu od białego plantatora siarczystego policzka rewanżuje się pięknym zanadobnem. Dzisiaj nadal robi to wrażenie, ale w momencie premiery był to prawdziwy kamień milowy w kestii ukazania stosunków rasowcyh. Nie chcę w ten sposób dać do zrozumienia, że film dostał Oscara tylko z tego powodu, ale patrząc na fakt, że konkurował wtedy z “Absolwentem” i “Bonnie i Clydem”, to na pewno miałe to spore znaczenie. Po prostu, jeśli ktoś ponownie wyskoczy Wam ze wspomnianym kocopołem, to możecie mu uświadomić, że jest w błędzie, bo kwestie okołopolityczne zawsze były istotne. A samo “W upalną noc” polecam, bo to świetny przykład jak łączyć solidne kino gatunkowe z zaangażowaniem społecznym. Obecnie można obejrzeć na Amazon Prime Video.

The Birthday Party: Bunt w niebie

Nick Cave jest jednym z najważniejszych artystów w moim życiu, więc dokument o jego pierwszym zespole, choć zdecydowanie bliższa mi jest jego twórczość z The Bad Seeds, wydawał się skrojony idealnie pode mnie. I rzeczywiście, możliwość oglądania odpałów Cave’a i ekipy to duża przyjemność. Archwialne nagrania, zdjęcia i zapisy koncertów to wartość sama w sobie, do tego całość jest wyśmienicie zmontowana i przemyślana pod względem audiowizualnym - napędzający zespół chaos i wściekłość są nieustannie obecne na ekranie. Jednak patrząc na to, że mamy do czynienia z kapelą mającą u swoich źródeł przełamywanie schematów i szokowanie, to film jest poprowadzony w bardzo tradycyjny sposób. Brakuje tu jakiegoś przewrotnego “czegoś”, które pozwoliłoby odróżnić “Bunt w niebie” od setek innych dokumentów o legendarnych zespołach. Ogląda się wyśmienicie, zwłaszcza jak jest się fanem Cave’a, ale trudno pozbyć się wrażenia, że ciągle ślizgami się po powierzchni, a chciałoby się zajrzeć głębiej.

Co tam mielę serialowo

Fargo sezon 5

W Polsce w końcu można legalnie (po wykupieniu dodatkowej subskrypcji MGM+ na Primie) obejrzeć piąty sezon serialowego "Fargo". Ten, który uznawany (przychylam się do tej opinii) jest za powrót do poziomu z dwóch pierwszych sezonów. Tym razem śledzimy losy niepozornej, ale nad wyraz zaradnej Dot uciekającej przed przeszłością, którą już dawno zostawiła za sobą. Noah Hawley, twórca serialu, tym razem eksploruje tematykę władzy i różnych rodzajów przemocy, z naciskiem na rolę kobiet w patriarchalnym społeczeństwie. Jak zwykle bywa dziwacznie, pięknie audiowizualnie i brutalnie. Dzieje się tu dużo cudów, ale najważniejsze, że w tym wszystkim nie gubi się ważny przekaz na temat zagrożeń źle rozumianej wolności. W tym sezonie udało się oddać ducha oryginału Coenów, który pomimo całej swojej brutalności i kawalkady tragedii kończy się sceną najprostszej, codziennej czułości. Tu jest podobnie — obserwujemy historię będącą pochwałą "zwykłego życia", która unika przy tym banalności. Pokazują, że przy całej brutalności świata ochrona tego, co najbardziej przyziemne staje się pokazem prawdziwej siły. Emocjonalne zaangażowanie jest możliwe w dużej mierze, dzięki wyśmienitej obsadzie, z Juno Temple i Jonem Hammem na czele.

A trochę więcej możecie przeczytać w poście na moim FB: https://www.facebook.com/photo/?fbid=1225561446239274 

Lazarus

Wczoraj na Maxie pojawił się pierwszy odcinek "Lazarusa", nowego anime Shinichirō Watanabe (twórca między innymi "Cowboya Bebopa" i "Samurai Champloo"). Tym razem połączył siły z Chadem Stahelskim (reżyserem wszystkich części "Johna Wicka"), który zajął się scenami akcji. Fabuła opowiada o grupie wyrzutków, która w 30 dni musi odnaleźć ukrywając się naukowca, aby w ten sposób ocalić ludzkość przed zagładą. Po pierwszym odcinku o fabule trudno powiedzieć za dużo, bo akcja pędzi do przodu i nie mam za dużo czasu, aby lepiej poznać głównych bohaterów. Jednak wygląda to fenomenalnie — sceny akcji są prowadzone bardzo "filmowo" za sprawą bardzo sprawnej symulacji ruchu "kamery". Muzycznie, jak to u Watanabe, też jest mocno intrygująco — soundtrack stworzyli jazzman Kamasi Washington, Floating Points oraz Bonoba. Nawet jeśli serial fabularnie nie dowiezie, to pod względem wrażeń audiowizualnych zapowiada się znakomicie.

Było czytane

Podcastex. Polskie milenium - co zapmiętaliśmy z lat 2005-2010

Z założenia podchodzę z pewną dozą niepewności do książek “autorów internetowych”, bo z ich poziomem bywa różnie, ale panowie z “Podcastexu” to trochę inny przypadek. Bartek i Mateusz nie wzięli się znikąd i mają za sobą spore publicystyczne doświadczenie (brakuje mi profilu Liczne Rany Kłute, oj brakuje), więc nie mogło być mowy o zrobionej na szybko fuszerce. Pierwszy tom „Polskiego milenium” czytałem z przyjemnością, ale mam wrażenie, że dopiero w drugiej odsłonie, tej dotyczącej lat 2005-2010, autorzy w pełni rozwinęli skrzydła. Może to kwestia tego, że sami autorzy przyznają, że początkowo trudno było im znaleźć tak “ikoniczne” tematy, jak te poruszane w poprzedniej książce i przez to musieli się bardziej postarać, co poskutkowało mniej oczywistymi wyborami? Istnieje też możliwość, że to personalna kwestia, bo mowa o wydarzeniach, które obserwowałem już jako w miarę świadomy (w 2005 roku miałem 16 lat) odbiorca i przez to teksty mogą się wydawać dla mnie ciekawsze. Odkładając te rozważania na bok - „Podcastex 2” świetnie sprawdza się jako przebieżka przez tematy, które kształtowały mentalność ówczesnych Polaków. Ponownie mamy tu do czynienia z prawdziwym miszmaszem-znajdziemy tu zarówno teksty o tematach lekkich (kreskówki Walaszka czy muzyka Feela), jak i skrajnie trudnych (sprawa Alicji Tysiąc, książki Jana Grossa). Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to mam wrażenie, że przebieżkowa forma nie zawsze sprawdza się przy poważniejszych tekstach — te czasami zdały mi się trochę zbyt powierzchowne. Mógłbym też pokręcić nosem, że Mateusz i Bartek są czasami zbyt złośliwi wobec popkulturowych zjawisk i artystów, których osobiście nie lubią, ale z drugiej strony to ich święte prawo i cześć uroku. Najważniejsze w tym wszystkim pozostaje dla mnie fakt, że autorzy, podobnie jak w swoim podcaście, uciekają od nostalgicznych pułapek i stają się przedstawić obiektywne spojrzenie pozbawione sentymentalnych naleciałości. Bo jak wszyscy wiemy, w przeszłości rzadko bywało tak fajnie, jak w naszych własnych wspomnieniach.

Komiksy

Tetralogia Bardo

Dzisiejszy komiksowy tekst potraktowałbym jako coś pomiędzy polecajką a kolejną odsłoną “Komiksiarza/Komiksiary tygodnia”, bo będzie mowa o albumach narysowanych przez jednego z najlepszych twórców w historii polskiego komiksu. W napisanej przez Daniela Odije „Tetralogii Bardo” Wojciech Stefaniec ma okazję przedstawić swój talent z rzadko spotykanym w polskim komiksie rozmachem. Wchodzące w skład cyklu „Stolp”, „Rita”, „Rege” i “Bardo” przynoszą skojarzenia z tym, co w latach 80 na francuskim rynku wyczyniał Enki Bilal. Dotyczy się to zresztą nie tylko warstwy graficznej, ale też bardzo specyficznego stylu prowadzenia fabuły, w której sens często oddaje miejsce “wizyjności” opowiadanej historii.

O czym właściwie opowiada „Tetralogia Bardo”? Tytułowe miasto (w buddyzmie Bardo oznacza “każdy przejściowy stan egzystencji: życie, medytację, sen, śmierć) to metropolia stanowiąca ostatni bastion dla ocalałej z zagłady ludzkości. Olbrzymi metropolia stanowiąca ziszczenie wszelkich koszmarów późnego kapitalizmu — olbrzymie rozwarstwienie społeczne, ogłupieni mediami i narkotykami mieszkańcy i wszechobecne okrucieństwo. Tu już nikt nawet nie stara się zachowywać pozorów, że chodzi o coś innego niż pieniądzę i władzę. Jest jeszcze jeden problem - w Bardo od jakiegoś czasu nie rodzą się dzieci, co oczywiście tylko pogłębia wyżej wymienione problemy. Stolp, główny bohater komiksu, jest detektywem zajmującym się odnajdywaniem zagubionych dzieci. Jak to bywa w takich historiach, jego praca zaprowadzi go odkrycia tajemnic, które sprawią, że Bardo wyda się jeszcze straszniejszym miejscem, niż myślano do tej pory.

Sięgając po „Tetralogię Bardo” trzeba wiedzieć, że to jedno z tych dzieł, w których forma i treść wręcz konkurują o to, która z nich będzie bardziej rozbuchana. Daniel Odija sięga do swoich pisarskich korzeni, przez co dialogi i narracja mają literacki sznyt. Kompletna degrengolada łączy się tu z artystycznymi uniesieniami, uliczny język pełen nowomowy miesza się z czasami wręcz poetyczną frazą. Ten świat jest chory i dziwaczny, a autorzy chętnie korzystają z okazji, aby to pokazać. Dodajmy do tego mnogość literackich nawiązań i umiłowanie do ogólnej pojętej kwasowości. To wszystko sprawia, że fabuła bywa rozmyta, czasami może nawet bełkotliwa, ale to jeden z tych komiksów, w których mi to nie przeszkadza. Po takie albumy sięgam, aby przeżyć pewnego rodzaju narracyjny trip, w którym bardziej niż sama historia, liczy się to, jakie emocje wywołuje we mnie jej śledzenie. W czasie lektury miałem wrażenie, że rzeczywiście zostałem zaproszony, aby obserwować ludzkość w stanie ostatecznego, szaleńczego tańca przed samym jej końcem.

Jeśli czasami językowe akcje Odiji nie trafiały w rejestry mojej wrażliwości, to warstwa graficzna stworzona przez Wojtka Stefańca pochłonęła mnie w pełni. Nic dziwnego, że te komiksy powstawały przez prawie dziesięc lat, bo mamy tu do czynienia z dziełem, którego rysunkowa skrupulatność wprawia w oniemienie. Spójrzcie tylko na te przykładowe strony — widzicie ich szczegółowść, a zarazem zawartą w nich artystyczną fantazję? Stefaniec łączy w swoich pracach zarówno rysunek, jak i malarstwo i ogranicza się tylko do jednego stylu. ”Tetralogia Bardo” to pod względem artystycznym dzieło twórcy bezkompromisowo trzymającego się swojej drogi, łączącego świetnie wyczucie z tytaniczną pracowitością. Przy tym wszystkim Stefaniec potrafi spuścić ze swoich prac pompatyczne powietrze, choćby za sprawą onomatopei widocznych poniżej.

Zdaję sobie sprawę, że “Tetralogia Bardo” może odrzucić niektórych czytelników, którzy uznają ją za niezjadliwą. I nic w sumie dziwnego, bo tak to już bywa, kiedy dwójka twórców postnawia pozbyć się hamulców i zaserwować odbiorcom jazdę bez trzymanki. Jednak te cztery tomy są dla mnie dowodem, że pewne rzeczy możliwe są do zrealizowania tylko w komiksie, bo żadne inne medium nie poniosłoby wizji Odiji i Stefańca. Jeśli macie ochotę na mocny komiksowy trip, to zapraszam do lektury.

Poczujmy się staro

American Psycho - 25 lat

Końcówka XX wieku była wspaniałym okresem dla fanów filmów typu “Przecież ten koleś to ja”. Najpierw w 1999 roku mieli okazję źlę odczytać postać Tylera Durdena, a trochę niecały rok później (dokładnie 14 kwietnia 2000 roku) dostali kolejny wzorzec w postaci Patricka Batemana (można dodać do tego jeszcze “Matrixa” i mamy świętą trójcę dla antysystemowców). Bateman jest bogaty, bardzo przystojny, inteligenty i dużo rucha - nic dziwnego, że tylu kolesi chce się z nim identyfikować. A że przy okazji jest psychopatą i mordercą? Przecież chłop musi umieć się wyładować. Pozostawiając jednak złośliwości na boku - “American Psycho” rzeczywiście jest filmem imponującym i wypełnionym zapadającymi w pamięc scenami. Duża w tym zasługa wyśmienitego Christiana Bale’a, który dzięki tej roli rozpoczął “dorosły” okres swojej kariery. Wciąż stylowa produkcja stanowiąca zapis czasów, kiedy wobecz karierowiczów wciąż używało się słowa “japiszon”.

Uśmiech o wsparcie

Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.