- Kajetan's Newsletter
- Posts
- Kusi na newsletter nr 30
Kusi na newsletter nr 30
Bitwy i komiksowe festiwale.
Witam w chyba najdłuższej dotychczas odsłonie newslettera. Tym razem bardzo komiksowej, co ma związek z moją wizytą na tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi. Dzisiaj zamiast wstępu serwuję Wam dość długą, bardzo subiektywną i selektywną relację z tej imprezy. Jeśli kogoś to zupełnie nie interesuje to śmiało może przeskoczyć do działu z trailerami i czytać sobie od tego miejsca.
Jeśli dobrze liczę, to w tym roku po raz jedenasty wybrałem się do Łodzi na największy w Polsce festiwal komiksowy. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier to dla mnie impreza w pewien sposób symboliczna, pozwalająca mi przemyśleć jak wiele rzeczy się w moim życiu pozmieniało i gdzie obecnie znajduję się pod względem twórczym. Po raz pierwszy pojechałem tam z kilkoma kumplami w 2012 roku. To był mój pierwszy wyjazdowy festiwal, nie miałem wtedy doświadczenia komiksowego (bloga ani peja też wtedy nie było) a w środowisku znałem tylko garstkę osób z Trójmiasta. Festiwal odbywał się jeszcze w Łódzkim Domu Kultury i wciąż był raczej kameralną imprezą, ale wtedy zrobił na mnie spore wrażenie - choćby ze względu na możliwość spotkania wielu polskich komiksiarzy, w których pracach się wtedy zaczytywałem. Choć i tak to były czasy, w których najważniejszym aspektem wyjazdowym wciąż było chlańsko i te zostało uskutecznione w stopniu wstydliwym. Od tego momentu Mfka stała się obowiązkowym punktem w moim kalendarzu. Na oddalonej o trzy lata edycji byłem już w zupełnie innym miejscu - w kwietniu tego roku Kultura Gniewu wydała pierwszy tom “Niesłychanych Losów Ivana Kotowicza”, które do mojego scenariusza narysował Michał Ambrzykowski. Sam znałem już wtedy o wiele więcej ludzi ze środowiska, więc festiwal nabrał dla mnie trochę innego charakteru. Dodatkowo tak się głupio złożyło, że wygraliśmy wtedy nagrodę dla najlepszego polskiego albumu roku, więc edycja okazała się dla mnie wyjątkowa i nie zapomnę jej nigdy.

To ja z nagrodą w 2015 roku
Spokojnie, nie mam zamiaru streszczać tutaj kolejnych lat i rozwoju mojej obecności w środowisku. Ten przydługi wstęp służy bardziej temu, aby zaznaczyć, że podchodzę do tej perspektywy inaczej niż typowy gość. A teraz o samym festiwalu.
Przez te paręnaście lat MFKiG zmieniło się prawie nie do poznania. Z budynku ŁDK-u przeniosła się na stadion Atlas Areny, a do komiksów dołączyły coraz istotniejsze dla imprezy gry. Od lat przekonuję się, że to impreza nie dla mnie - jest za tłoczno, głośno i w ogóle za dużo. Jednak jestem też zdania, że każde środowisko potrzebuje tego rodzaju imprezy pokazującej jego rozmiar. Do tego patrząc na kręcące się po stadionie tłumy widać, że jednak sporej liczbie ludzi taka forma odpowiada. Oczywiście trzeba zadać sobie pytanie, jaki procent z odwiedzających przychodzi tam dla komiksów, a ilu przyciągają gry i ogólna nerdoza. Wiadomo, komiksiki to wciąż nisza, ale z drugiej znajomi wystawcy (zarówno wydawcy jak i ziniarze) są raczej zadowoleni z wyników sprzedażowych, więc nie może być tak źle. Przejdźmy jednak do moich wrażeń z tegorocznej edycji.
Piątek przed festiwalem zaczął się od wystawy Przemysława Truścińskiego w Centrum Komiksu i Narracji Interaktywnej EC1. Tak przy okazji polecam wizytę na tamtejszej wystawie stałej dotyczącej historii polskiego komiksu. I to nie tylko dlatego, że wśród wystawionych zbiorów znajdują się rzeczy mojego współautorstwa - to naprawdę dobrze przemyślana i wykonana instalacja, która jest pięknym hołdem dla polskich komiksiarzy. Co do wystawy samego Trusta to muszę przyznać, że zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Widać, że została zaplanowana przez specjalistę, który zna się na współczesnych trendach i wie, że w tym wszystkim potrzebna jest też jakaś narracja. Czasy wydruków przylepionych do ściany “na ślinę” powoli odchodzą w niepamięć.
W piątek odbył się też oficjalny biforek i tutaj mam sporo uwag. Po przyjściu do miejscówki, w której odbywa się impreza okazało się, że do środka będzie można wejść dopiero po 22. Biorąc pod uwagę, że tego wieczoru zrobiło się po prostu zimno (a ja nie jestem zmarźluchem), to wiele osób nie dotrwało do otwarcia bram. Zresztą obsługa sprawiała wrażenie, jakby sami nie wiedzieli, co my tam właściwie robimy. Ogólnie trudno nie było odnieść wrażenia, że zostało to zrobione po macoszemu. Dalej było spoko, bo ja z tymi ludźmi spędziłbym świetny czas na dworcu PKS, ale mogłoby to wyglądać trochę lepiej.
Warto też poruszyć kwestię zagranicznych gości zaproszonych na festiwal. Przez ostatnie parę lat można było usłyszeć opinię, że pod tym względem MFKiG złapało zadyszkę. Owszem, co roku przyjeżdża sporo uznanych artystów, ale brakowało nazwisk pokroju Jima Lee, Scotta McClouda czy innego Moebiusa. W tym roku jednak znowu obrodziło - Bill Sienkiewicz, Sean Murphy, Michael DeForge, Enrico Marini czy Keum Suk Gendry-Kim to mocne nazwiska. Ku zaskoczeni niektórych goście z USA przywieźli ze sobą zwyczaj wystawienia cennika za robotę typu wrysy czy grafiki. Nie każdemu to się spodobało, ale ja jestem za tym, abyśmy w Polsce zaczęli się uczyć, że za bonusową pracę i bajery od artystów powinno się płacić.

Bill Sienkiewicz i Przemysław Truściński rysują na żywo Geralta Fot. Konrad Olczak
Sobota to tradycyjnie obchód po rozstawionych na koronie oraz płycie stoiskach. I tutaj co roku pojawia się dla mnie pewien zgrzyt w postaci sporej reprezentacji stoisk z wszelakim szmelcem w postaci nielicencjowanych gadżetów ze znanymi markami oraz opierających się na nich grafik. Ma to posmak taniochy i imprez w stylu “szkołacon” sprzed dziesięciu lub piętnastu lat. Kłóci mi się to z prestiżowymi aspiracjami festiwalu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że pod względem audiowizualnym parę rzeczy poszło w tym roku do przodu. Choćby taki szczegół jak ekrany podczas spotkań autorskich - znajdowały się po boku pomiędzy sceną i publiką, co działało sprawnie i wyglądało o niebo lepiej niż prezentacji rzucana na ścianę. Odniosłem też wrażenie, że w tym roku znajdująca się na płycie główna scena nie napieprzała aż tak mocno jak zazwyczaj. Odbywająca się na niej akcja rysowania Geralta na żywo też wyszła całkiem fajnie. Tu cieszy, że wśród zaproszonych do nich artystów znaleźli się też przedstawiciele nieżalu, jak chociażby Błażej Kurowski. Takie gesty świadczą o tym, że są oni zauważani, a to samo w sobie jest bardzo istotne.
Duże wrażenie robiło też olbrzymie stoisko przygotowane z okazji premiery “Botanici” Katarzyny Klas (komiksy wydany przez EC1 jako zwieńczenie konkursu na projekt publikacji komiksowej). Zresztą sami zobaczcie na zdjęciu poniżej:

Robi wrażenie, co nie? Jeśli już jesteśmy przy konkursach, to oczywiście nie można zapomnieć o wieńczącej pierwszą część festiwalu gali rozdania nagród. Tutaj nie ma co się oszukiwać - to część wybitnie środowiskowa i raczej nie przyciągająca ludzi spoza niego. Jednocześnie to element bardzo istotny, często pełen wzruszeń. To także część, która ostatnimi laty przechodzi spore zmiany - zniknął konkurs na krótką formę komiksową (ubolewam nad tym), który został zastąpiony przez konkurs na projekt publikacji komiksowej. W zeszłym roku doszła do tego nagroda dla najlepszego tłumaczenia komiksu, a w tym te za debiut i najlepszy komiks dla dzieci i młodzieży.
Lista przyznawanych nagród się rozszerzyła, ale jednocześnie tegoroczna gala sprawiała wrażenie bardziej zwartej i dynamiczniej poprowadzonej. Tutaj dodam, że oprawa audiowizualna też stała na chyba najwyższym jak dotąd poziomie.
Oto jak prezentowały się tegoroczne nagrody:
Najlepszy Polski Komiks: „Brzask” – Jacek Świdziński (Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego)
Najlepszy Polski Debiut: „Nawet nas tu nie ma” – Filip Jędrzejewski (Kultura Gniewu)
Najlepszy Komiks dla Dzieci i Młodzieży: „Kroniki Wielkiej Puszczy tom 1. Tajemnica starszej pani” – Aneta Szczypczyk, Wioleta Detyniecka (Kultura Gniewu)
Nagroda Translatorska im. Sophie Castille: Marceli Szpak za tłumaczenie „Nienawidzę Baśniowa tom 5: Gert w piekle” (Non Stop Comics)
W konkursie na projekt publikacji komiksowej:
Grand Prix – Judyta Sosna i Igor Jarek, „Daisyville”
I nagroda – Barbara Sosnowska, „Lovebirds”
II nagroda – Katarzyna Czarna, „Pokoje bez klamek”
III nagroda – Mikołaj Dołhun, „Nie ma raju dla krzywoprzysięzców”
Wydawca Roku: Wydawnictwo Mandioca
Nagroda im. Papcia Chmiela za zasługi dla komiksu: Marcin Rustecki
Dodam jeszcze, że owacja na stojąco dla Marcina Rusteckiego była czymś niezwykle wzruszającym, to właśnie dla takich momentów warto chodzić na tego typu gale. Środowisku komiksowemu można zarzucić to i owo, ale w niektórych momentach naprawdę można poczuć dumę, że się jego częścią.

Marcin Rustecki odbiera nagrodę za zasługi dla komiksu. Fot. Beata Kowalska | EC1 Łódź
Po gali nastąpił after, w tym samym miejscu co dzień wcześniej. Tutaj nastąpił kolejny zgrzyt, bo wydarzenie było połączone z wystawą z okazji trzydziestolecia “Likwidatora”. Z powodu miałkości tego komiksu w ostatnich latach i odpałów jego autora u wielu osób wzbudziło to niesmak. Gloryfikacja osób o tak toksycznym zachowaniu nie powinna mieć miejsca. Sam after jak to after - liczą się na nim ludzie. Miejsce dalej oceniam jako takie se, ale poszedłem spać o 4:30, spędziłem zaskakująco dużo czasu na parkiecie, więc raczej bawiłem się dobrze.
A potem nastąpiła niedziela i kolejny dzień festiwalu. W swojej relacji omijam bardzo dużo części programu, bo mało w nich brałem udział. Jednak dla kronikarskiej uczciwości muszę nadmienić, że ten był bardzo bogaty: spotkania autorskie, warsztaty i prelekcje wydają się tak zorganizowane, że każdy interesujący się komiksem oraz grami znajdzie w programie coś dla siebie. Ja większość dnia spędzałem przy różnych stoiskach lub na rozmowie z ziomkami, więc trudno mi się wypowiadać. Jak mówiłem - za dużo tego wszystkiego, aby ogarnąć choć część, ale to uznałbym za plus.
Dla mnie najważniejszy pozostaje fakt, że te dwa dni to jeden wielki maraton spotkań i rozmów z prawdziwymi pasjonatami, które zawsze dają mi motywacyjnego kopa do dalszych działań twórczych. Gdy człowiek tak siedzi w swojej norze i robi rzeczy, to czasami może mu się wydawać, że trafiają one w pustkę. Dlatego takie spędy są super potrzebne - przypominają, że wszyscy razem tworzymy coś większego i łączonego przez miłość do komiksu. Tego nie da się zastąpić w żaden inny sposób
Trailery
Pluribus
Teasery do “Pluribusa” są wręcz irytujące w swojej enigmatyczności, ale czego innego można było się spodziewać po nowym serialu twórcy “Breaking Bad” i “Better Call Saul”? Dobrze, że przynajmniej znamy już datę premiery - siódmego listopada.
OD-KNOCK
Pozostając przy trailerach mówiących mniej niż więcej - niedawno pojawiła się zajawka nowego projektu Hideo Kojimy, tym razem szykującego swój horror. Nie jest to może poziom enigmatyczności znany z pierwszego trailera “Death Stranding”, ale nadal nie pozwala on wywnioskować za dużo. Jednak trzeba przyznać, że jest bardzo niepkojący, a to chyba na razie najważniejsze.
Frankensten Guliermo del Toro
Nowa zapowiedź nadchodzącego filmu Guillermo del Toro tym razem przedstawia perspektywę samego Monstrum. Co dużo mówić - wygląda obłędnie klimatycznie i nawet jeśli fabuła nie dowiezie, to zapowiada się audiowizualna uczta.
The Death of Bunny Munro
Od dawna czekam, aby zobaczyć Matta Smitha w jakiejś głównej roli w pełnometrażowym filmie, bo odnoszę wrażenie, że od czasów “Doktora Who” wciąż nikt w pełni nie wykorzystał jego talentu. Tutaj mamy do czynienia z adaptacją powieści Nicka Cave’a, więc czekam tym bardziej.
Newsy
Wyniki festiwalu w Gdyni

W dniach 22-27 września odbył się 50 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Najważniejsza polska impreza filmowa jak co roku pozwala spojrzeć na to, czego możemy spodziewać się w nadciągających miesiącach pod kątem rodzimych produkcji. Tegoroczne, oficjalne wyniki festiwalowego konkursu prezentują się tak (info ze strony gov.pl, poważka):
Jury Konkursu Głównego 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych obradowało w składzie: Magnus von Horn (reżyser) – przewodniczący, Bartosz Chajdecki (kompozytor), Magdalena Dipont (scenografka), Łukasz Gutt (operator, reżyser, artysta wizualny), Magdalena Kamińska (producentka filmowa), Łukasz M. Maciejewski (scenarzysta) oraz Grażyna Szapołowska (aktorka).
Po obejrzeniu 16 filmów zakwalifikowanych do udziału w Konkursie przyznano następujące nagrody:
„Złote Lwy” – „Ministranci”, reż. Piotr Domalewski
„Srebrne Lwy” – „Franz Kafka”, reż. Agnieszka Holland
„Platynowe Lwy” za całokształt twórczości – Ewa Braun
„Szafirowe Lwy” – „Glorious Summer”, reż. Helena Ganjalyan, Bartosz Szpak
Nagroda „Złoty Pazur” im. Andrzeja Żuławskiego - „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”, reż. Emi Buchwald
Najlepszy Film Krótkometrażowy – „SLAP!!”, reż. Mikołaja Piszczana
Nagroda Publiczności – „Ministranci”, reż. Piotr Domalewski
Nagroda za reżyserię – Emi Buchwald za film „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”
Główna rola kobieca - Matylda Giegżno za film „Światłoczuła”, reż. Tadeusz Śliwa
Drugoplanowa rola kobieca - Karolina Rzepa za film „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”, reż. Emi Buchwald
Główna rola męska - Idan Weiss za film „Franz Kafka”, reż. Agnieszka Holland
Drugoplanowa rola męska - Andrzej Konopka za film „LARP. Miłość, trolle i inne questy”, reż. Kordian Kądziela
Nagroda za muzykę - Piotr Szulc „Steez83" za film „Trzy miłości”, reż. Łukasz Grzegorzek
Nagroda za dźwięk - Teresa Bagińska, Michał Bagiński oraz Miłosz Jaroszek za film „Wielka Warszawska”, reż. Bartłomiej Ignaciuk
Nagroda za scenografię - Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński za film „Chopin, Chopin!”, reż. Michał Kwieciński
Nagroda za montaż - Agnieszka Glińska za film „Ministranci”, reż. Piotr Domalewski
Nagroda za zdjęcia - Tomasz Naumiuk za film „Franz Kafka”, reż. Agnieszka Holland
Nagroda za scenariusz - Piotr Domalewski za film „Ministranci”
Nagroda za charakteryzację - Gabriela Polakova za film „Franz Kafka”, reż. Agnieszka Holland
Nagroda za kostiumy - Magdalena Biedrzycka i Justyna Stolarz za film „Chopin, Chopin!”, reż. Michał Kwieciński
Nagroda za debiut reżyserski lub drugi film - Sebastian Pańczyk za film „Północ Południe”
Nagroda za profesjonalny debiut aktorski - Filip Wiłkomirski za film „Brat”, reż. Maciej Sobieszczański
Nagroda za wyjątkowy wkład artystyczny - Kuba Grabowski za film „Północ Południe”, reż. Sebastian Pańczyk
Saudowie przejmują Simsy

Od jakiegoś czasu krążyły plotki, że Electronic Arts ma zostać przejętę przez inwenstorów. W tym tygodniu okazały się one prawdzą - growy gigant został zakupiony przez konsorcjum, w skład którego wchodzą Public Investment Fund (PIF) Arabii Saudyjskiej, fundusz private equity Silver Lake oraz Affinity Partners Jareda Kushnera. Kwota tej transacki wyniosła 55 miliardów dolarów. Pozornie nie zmieni się za dużo, bo firma nie zmieni siedziby ani nawet CEO. Jednak pojawiają się różne obawy. Choćby te związane ze społecznością zbudowaną wokół “Simsów”, której członkowie podejrzewają, że pod nowym zarządem seria może nie być już tak przyjazna środowiskom LGBTQ+, tak jak do tej pory.
Sir Gary Oldman

We wtorek Gary Oldman został uhonorowany tytułem szlacheckim za wybitny wkład w rozwój sztuki dramatycznej. Uroczystość odbyła się na zamku Windsor a tytuł został przyznany przez księcia Williama.
Taniec Peacemakera znika z Fortnite

To jeden z najzabawniejszych newsów tego tygodnia. W “Fortnite” postać Peacemakera miała do dyspozycji ruch zwany “Peacefull Hips Emote”, który wyglądał jak na grafice powyżej. Jednak po twiście fabularnym zaserwowanym w szóstym odcinku drugiego sezonu serialu okazało się, że ten gest świadomie nawiązuje do swastyki. W związku z tym Epic Games szybko wycofało ją z gry i zaczęło mocno się kajać w socialach. James Gunn musi mieć teraz niesamowity ubaw.
Michael B. Jordan i Glenn Powell “Miami Vice”

Do tej pory informacje o kolejnej wersji “Miami Vice” niezbyt mnie grzały, ale teraz zaczynam być zainteresowany, bo według plotek wystąpić mają w niej Michael B. Jordan i Glenn Powell. Obydwaj panowie to chodząca ekranowa charyzma, a ich kombinacja może okazać się iście wybuchowa.
Bojkot brutalnej podwyżki cen GamePassa.

W tym tygodniu Microsoft zaskoczył graczy informacją o planowanym wzroście cen za usługę Xbox Game Pass. Kontrowersję wzbudziła zwłaszcza podwyżka progu “Ultimate”, który będzie miał kosztować 114,99 zł zamiast dotychczasowych 73,99 zł. Jak łatwo się domyślić, gracze nie są zadowoleni, ale intensywność ich reakcji mogła zaskoczyć - po ogłoszeniu podwyżek liczba anulowanych subskrypcji była tak duża, że doprowadziła do przeciążenia serwerów i czasowej niedostępności usługi Microsoftu. Ciekawe jak ta sprawa rozwinie się dalej.
Było oglądane
Jedna bitwa po drugiej

"Jedna bitwa po drugiej" to dziecko reżyserskiej bezczelności i ocierającej się o megalomanię pewności siebie. To cechy dla reżyserów niebezpieczne i często prowadzące do katastrofy, przykładów mamy aż nadto. Jednak Paul Thomas Anderson należy do tego nielicznego grona twórców, u których artystyczna buta naprawdę przekłada się na dzieła wyjątkowe.
Mam świadomość, że może za często używam określenia "kino totalne", ale w przypadku "Jednej bitwy po drugiej" nie mogę z niego nie skorzystać. Historia doskonale łączy się tu z formą, bo akcja pędzi tu w sposób, który nie pozwala na nawet chwilę zastanowienia. Od fenomenalnego, trwającego chyba 20 minut prologu do finału nie ma tu miejsca na złapanie oddechu. Aktorstwo, zdjęcia, montaż, muzyka i fabuła łączą siły, aby z każdą minutą coraz mocniej podsycać atmosferę zagubienia.
O niektórych filmach Andersona lubię mówić, że przedstawiają one "tajną historię Ameryki". Chodzi o takie obrazy jak "Boogie Nights", "Aż poleje się krew", "Mistrza" czy "Wadę ukrytą", w których reżyser zabiera nas w rejony w jakiś sposób schowane przed wzrokiem normalnych zjadaczy chleba. Jednak nigdy nie było to aż tak wyczuwalne, jak tutaj. "Jedna bitwa po drugiej" zabiera widza w świat rewolucyjnych ugrupowań, tajnych stowarzyszeń, tajnych baz i skrytek, mrocznych sił i jeszcze mroczniejszy sekretów. Sekretna rzeczywistość gnieżdżąca się prawie na widoku - na pobocznych pustynnych drogach czy za witrynmi sklepów małych miasteczek.
W to wszystko świetnie wpisuje się zupełnie pogubiony, grany przez Leonarda DiCaprio, Bob . W przeszłości należał do anarchistycznej bojówki (pod ksywką Getto Pat), gdzie poznał miłość swojego życia. Jednak ta dawno odeszła, a on wielu lat ukrywa się pod fałszywym nazwiskiem, starając się chronić obecnie już szesnastoletnią córkę. Nie mając prawdziwego celu, spędza czas głównie na odurzaniu się i karmieniu dziecka swoimi paranojami. Jednak w końcu dawne zagrożenie wyłania się ponownie i kiedy jego dziecko zostaje porwane, Bob rusza na pomoc, choć jego obecna forma nie ma nic wspólnego z latami świetności.
Główny bohater filmu ucieleśnia też gatunkowy ciężar całości, która ciągle balansuje pomiędzy szaloną satyrą a poważnym manifestem. Przypominając swoją stylówką i sposobem bycia Kolesia z "Big Lebowskiego", jest postacią budzącą na zmianę rozbawienie i szczere współczucie. Być może właśnie w tym tkwi największe osiągnięcie Andersona – wrzuca protagonistę w świat równie przerysowany jak on sam, ale nigdy nie zmienia go w groteskową karykaturę. Dużą rolę odgrywa tu pięknie rozpisana relacja ojca z córką. W tym całym chaosie wciąż znajduje się miejsce na intymność. I tu chyba widzę najważniejsze przesłanie filmu - dla mnie to przede wszystkim opowieść o tym, aby w tym całym ideologicznym zamieszaniu i nakręcającym się konflikcie nie zatracić z oczu tego, co powinno być najważniejsze, czyli dbaniu o swoich najbliższych.
Pewnie nie będzie dużym zaskoczeniem, jeśli napiszę, że pod względem technicznym mamy tu do czynienia z kinem dopiętym na ostatni guzik, ale jednocześnie nie sprawiającym zbyt sterylnego wrażenia. To z kolei zasługa miłości Andersona do klasycznej taśmy filmowej i jej defektów, takich jak prześwietlenia czy rozbłyski światła. Dzięki temu nawet najlepiej przemyślane sceny czasami sprawiają wrażenie nakręconych spontanicznie. Najlepszym przykładem jest chyba brawurowa sekwencja ucieczki z udziałem karateki granego przez Benicio del Toro. Miłośnicy rozkładania pracy kamery na czynniki pierwsze znowu będą mieli sporo do roboty. Za warstwę muzyczną odpowiedzialny był już stały współpracownik Andersona, czyli Jonny Greenwood. Jego kompozycje w "Jednej bitwie po drugiej" przywodzą mi na myśl te z "Dunkierkę" - tu także wydaje się nigdy nie dochodzić do kulminacji, a schowane w tle podbijają nerwową atmosferę nawet w spokojniejszych scenach.
Wymienione przeze mnie elementy (a to przecież wspomniałem tylko o części) sprawiają , że mamy do czynienia z kinem bardzo przytłaczającym, ale jednocześnie zupełnie nie męczącym (w przeciwieństwie do chociażby "Wady ukrytej"). Poszedłem do kina bardzo zmęczony i niewyspany, a do tego gdzieś w połowie seansu poczułem konieczność pójścia za potrzebą, więc delikatnie mówiąc, było mi w kinie niekomfortowo. Jednak nie było nawet chwili, w której na poważnie rozważyłbym ucieczkę do toalety - nie chciałem stracić ani fragmentu, bo tu wszystko jest na swoim miejscu i stanowi nieodzowny element układanki. Zmęczenie też gdzieś odpłynęło odgonione przez narracyjną energię. A mowa tu o trwającym prawie trzy godziny filmie, który trudno nazwać typowym kinem rozrywkowym, pomimo jego sensacyjnego charakteru.
Jedną z cech wybitnego kina jest to, że po latach pozwala zobaczyć w nim ducha epoki, w której powstawało. I może to stwierdzenie na wyrost, ale jestem prawie pewien, że najnowsze dzieło PTA za kilka dekad będzie symbolem wszechogarniającej paranoi i rozwarstwienia, które teraz mamy nieprzyjemność śledzić na co dzień.
PS. Czuję, że przeniosłem na tekst tylko skrawek emocji i przemyśleń, które wywołał we mnie ten film, ale więcej będę mógł ułożyć sobie dopiero po kolejnym seansie. To za wielka rzecz i zbyt intensywna rzecz, aby ogarnąć ją na jeden raz.
PS2. Zazdroszczę tym, którzy mają okazję obejrzeć "Jedną bitwę po drugiej" w IMAXie, bo to musi być dopiero audiowizualne doświadczenie.
Tron: Dziedzictwo

Za tydzień do kin wchodzi „Tron: Ares”, więc z tej okazji postanowiłem w końcu nadrobić część sprzed piętnastu lat. Nie spodziewałem się za dużo, bo pierwszy “Tron” broni się tylko interesującą wizją i historycznym wprowadzeniem na ekrany efektów komputerowych — fabularnie to kino miałkie nawet jak na standardy ejtisowego akcyjniaka.
“Dziedzictwo” kontynuuje tę tradycję — fabuła jest pretekstowa i do bólu sztampowa, ale nie dla niej się ten film ogląda. Zastosowane tu efekty co prawda już się trochę zestarzały, ale niektóre koncepty robią spore wrażenie. Możliwe jednak, że te sympatia do tych wszystkich świetlistych linii została we mnie zaszczepiona przez wygaszacze ekranu z Windowsa 98. Wizualnie największym koszmarem jest cyfrowo odmłodzony Jeff Bridges (spokojnie jest też stara wersja), choć można też stwierdzić, że taki nienaturalny wygląd pasuje do tematyki. A zostając przy Bridgesie — jest tu wspaniały, bo zachowuje się trochę tak, jakby do cyfrowego świata dostał się za pomocą ayahuasci. Jest to od czapy, ale ogląda się go z czystą przyjemnością. Olivia Wilde przypomniała mi skąd się wziął ówczesny hype na nią, jest magnetyczna. Czego nie można powiedzieć o wcielającym się w głównego bohatera Garrettcie Hedlundzie — koleś jest jak wyrwany z hasła “przystojny młodzian”, kompletne mydliny.
Kiedy bohaterowie ze sobą nie gadają, a my możemy oglądać te świetliste pościgi i walki, którym przygrywa świetny soundtrack Daft Punk, wtedy zabawa jest całkiem, całkiem. Najlepiej odpalić sobie w ramach niezobowiązującego seansu ze znajomymi.
Było czytane
Projekt Rust

W mojej relacji z Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi wspominam o wzruszającym momencie podczas gali nagród, kiedy w trakcie przyznawania Marcinowi Rusteckiemu Nagrody im. Papcia Chmiela za zasługi dla komiksu, cała sala wstała i zaserwowała mu naprawdę długaśne owacje. Jednak na festiwalu odbyło się inne, bardzo ważne wydarzenie związane z tą postacią — premiera książki “Projekt Rust”, czyli wywiadu rzeki przeprowadzonego przez Jakuba Demiańczuka.
Sam pomysł tej publikacji jest według mnie czymś wspaniałym, bo stanowi swoisty hołd dla jednej z najważniejszych postaci związanym z komiksem w Polsce. No dobra, siedzący w temacie pewnie wiedzą o kogo chodzi, ale reszcie już tłumaczę — Marcin Rustecki był redaktorem naczelnym wydawnictwa TM-Semic, które w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych wprowadziło na nasz rynek komiksy z postaciami Marvela oraz DC. Można powiedzieć, że mamy do czynienia z człowiekiem, dzięki któremu wielu dzisiejszych miłośników komiksu zaczęło przygodę z tym medium. Rust to także świetny rysownik, znany choćby z takich komiksów jak “Ksionz” czy “Pętla”. Natomiast w omawianej książce objawia się jako wspaniały gawędziarz, przez ten wywiad po prostu się płynie. Niezwykle barwna, wypełniona anegdotami i życiowymi przemyśleniami rozmowa z człowiekiem, który nie bawi się w półśrodki i wali prosto z mostu, emanując przy tym serdecznością i pasją.
Trudno też nie zachwycić się samym wydaniem. Nie chodzi tylko o mnogość zdjęć i materiałów archiwalnych - edytorsko wszystko jest dopięte na ostatni guzik, to po prostu piękny przedmiot i wzór tego, jak powinny być wydawane tego typu publikacje. Odpowiedzialny za projekt graficzny Łukasz Mazur zasługuje na osobne wyrazy uznania. Właśnie tak powinno się upamiętniać takie postaci jak Rustecki.
Ludzi siedzących w komiksach nie muszę chyba namawiać, więc zakończę słowami skierowanymi do tych, którzy teraz ich nie czytają, ale trzydzieści lat temu biegali do kiosków po nowe zeszyty z superbohaterami: naprawdę warto sięgnąć po “Projekt Rust” i poznać tego niezwykłego człowieka, który współtworzył Wasze dzieciństwo.
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Bum Projekt. Post powstał na podstawie egzemplarza otrzymanego od wydawcy.
Vaclav Drakulič jedzie do urzędu

Wizyty we wszelkich maści urzędach od zawsze wywołują we mnie poczucie czystej grozy. Biurokratyczne procedury są po prostu niekompatybilne z moim mózgiem, do tego zawsze boję się, że coś sknociłem i zaraz poniosę tego konsekwencje (co zresztą kilka razy się sprawdziło). I dobrze wiem, że nie jestem w tych fobiach odosobniony. Dlatego nie dziwię się, że ekipa Mazur, Henryk i Ratka wykorzystali ten powszechny lęk jako kanwę swojego satyryczno-horrorowego komiksu. Rok 1923, uroczy staruszek, Vaclav Drakulič, żyje sobie spokojnie w swoim zamku do momentu, w którym pewien urzędnik oświadcza mu, że musi opuścić swój dom. Jednak coś się nie zgadza, bo we wszystkich dokumentach widnieje nazwisko Drakula! Staruszek postanawia wytłumaczyć to w odpowiednim miejscu. Ten przewrotny pomysł posłużył jako kanwa krótkiego komiksu, który skrzy się od absurdalnego humoru w stylu Mrożka. Nie ma co zdradzać kolejnych żartów, ale jeśli sam punkt wyjściowy wzbudza uśmiech na Waszych twarzach, to zapewniam, że dalsza część także przypadnie Wam do gustu. Wielce urokliwy scenariusz Jana Mazura został wyśmienicie przeniesiony na papier przez dwójkę uzdolnionych artystów. Swoją drogą doszło tu do dość niecodziennej formy współpracy, bo najpierw powstał storyboard autorstwa Henryka, który potem trafił pod ołówek Mikołaja Ratki. Rysunkowo to rzecz wyśmienita, oferującą raz satyryczną prostotę, a raz dużą szczegółowość (zwłaszcza jeśli chodzi o wnętrze). Rzecz może nieduża rozmiarami, ale kryjąca w sobie o wiele więcej niż wskazywałaby na to liczba stron.

Botanica

Jestem wielkim fanem rysunków Katarzyny “KTH” Klas i z dużą niecierpliwością czekałem na ten album. Uwielbiam to, jak operuje ona kolorami, sprawiając, że stają się one nieodłącznym elementem opowiadanych przez nią historii. “Botanica” pozornie opowiada bardzo prostą historię dwójki czujących do siebie miętę ludzi, którzy próbując przypodobać się sobie nawzajem, chowają to, co tak naprawdę ich łączy. Ot, można by powiedzieć “romans jakich wiele”, ale KTH wykorzystuje komiksowe medium, aby przekazać całe spektrum uczuć, którym słowa nie są w stanie oddać sprawiedliwości. Umiejętne użycie fioletów i różu, bardzo nietypowe kadrowanie i symbolika łączą siły, aby oddać całą paletę emocji związaną ze stanem intensywnego zauroczenia oraz towarzyszącego mu strachu. Ważnym elementem tego komiksu jest, połączona z roślinną tematyką, erotyka. KTH ukazała ten niełatwy do ugryzienia temat w sposób bardzo zmysłowy, delikatny i pobudzający jednocześnie. W „Botanice” wszystkie użyte zabiegi artystyczne łączą się we wspólną całość, w której prawie pozbawiona tekstu narracja pozwala dojść do głosu czystym emocjom.

Do posłuchania w podcastach
3 godziny o “Boogie Nigths”
Jeśli po seansie “Jednej bitwy po drugiej” macie ochotę na więcej Paula Thomasa Andersona to polecam dwuczęściowy odcinek “The Rewatchables” poświęcony “Boogie Nigths”. Słucha się znakomicie i od razu ma się ochotę na powtórkę filmu.
Postaw kawkę i wesprzyj powstawanie tego newslettera
Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.