Kusi na Newsletter nr 15

Tom Cruise przynudza, za to Andor jest najwspanialszy

Wraz z końcem maja zamyka się działający od 1991 roku w Gdyni Video Wojtek, czyli ostatnia wypożyczalnia filmów na Pomorzu. Dla mnie miejsce symboliczne, bo znajdowała się zaraz pod blokiem moich dziadków, w którym obecnie mieszka mój starszy brat. Video Wojtek walczył dzielnie przez lata, przy okazji handlując niemiecką chemią i innymi bajerami, ale w końcu ostatni wojownik padł. Wiadomo - takie biznes w dzisiejszych czasach nie ma racji bytu, a ja sam wypożyczyłem film pewnie jakieś dwadzieścia lat temu. Jednak ostatnimi czasy dojrzewam do myśli, że dostęp do wypożyczalni oferującej klasykę kina nie byłby taką głupią opcją. Ktokolwiek, kto szukał tego typu produkcji w legalnej wersji w necie, ten wie, że wcale nie jest to łatwe zadanie. Niby streamingi oferują niemożliwe do przerobienia ilości treści, ale tak naprawdę pod wieloma względami są dość ubogie. Pozostaje polowanie na okazję typu puszczenie klasyki na TVP Kultura, zamówienie wersji na płytce (a to jednak nie jest tania sprawa), albo klasyczne spiracenie. Nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak pozornie nieprzebrany dostęp do seriali i filmów zostawia nam do wyboru tylko mały wycinek, głównie skupiony na produkcjach amerykańskich. W ten sposób europejskiego czy azjatycka klasyka znika z naszego pola widzenia. Nie chcę tu się kreować na pana niszowego, bo lenistwo często wygrywa u mnie nad ciekawością, ale może jakbym miał takie miejsce pod domem, to bym jednak z niego korzystał?

Zostawiam Was z tą myślą i zapraszam do cotygodniowej porcji dobroci.

Trailery

Smoke

Nowy serial twórcy fenomenalnego, choć u nas chyba za mało docenionego, „Czarnego Ptaka”, ponownie z (także za mało docenianym) Taronem Egertonem w roli głównej. Tym razem fabuła ma się kręcić wokół sprawy serii tajemniczych podpaleń. Trailer wygląda niesamowicie klimatycznie, a patrząc na to, jakim katem emocjonalnym był wspomniany „Czarny Ptak”, to zapowiada się kolejna wycieczka do krainy mroku.

Nouvelle Vague

Po kilku mniej udanych latach Richard Linklater wraca z prawdziwym bangerem. Opowiadający o początkach Francuskiej Nowej Fali „Nouvelle Vague” zebrał w Cannes świetnie recenzje (choć wiadomo, że bliski sercu temat mógł mieć na to wpływ). Trailer wygląda przepięknie i aż czuję się te wszystkie wypalane przez francuskich filmowców pety, więc fani nurtu kinofilsko-sentymentalnegiomają chyba na co czekać.

Newsy

Wyniki z Cannes

W zeszłą sobotę zakończył się kolejny festiwal w Cannes, więc warto przyjrzeć się jakie filmy zdobyły serca członków tegorocznego jury pod przewodnictwem Juliet Binoche.

  • Złota Palma powędrował do “It Was Just an Accident” w reżyserii Jafara Panahiego. W ten sposób irański twórca dołączył do wąskiego grona filmowców, którzy zdobyli główne nagrody na trzech najważniejszych europejskich festiwalach filmowych (wcześniej otrzymał Złotego Niedźwiedzia w Berlinie za “Taxi-Teheran” oraz Złotego Lwa w Wenecji za “Krąg”). “It Was Just an Accident” to thriller opowiadający o mężczyżnie porywającego człowieka, którego przez przypadek bierze za kogoś, kto torturował go w irańskim areszcie. Następująca po tym kawalkada tragicznych wydarzeń staje się wyjściem to bezpardonowej krytyki współczesnego Iranu.

  • Natomiast Grand Prix powędrowało do „Sentimental Value” Joachima Triera. Reżyser „Najgorszego człowieka na świecie” tym razem opowiada historię dwóch sióstr, które spotykają się z nie widzianym od lat ojcem, kiedyś popularnym reżyserem. Mężczyzna proponuje jednej z córek udział w nowym projekcie, który ma odmienić życie całej rodziny. Krytyka i widownia były zachwycone (rekordowe oklaski po pokazie), właściwie każdy element filmu jest wychwalany pod niebiosa, więc chyba naprawdę warto czekać.

  • Z kolei nagroda Jury (tak, te nazwy są konfundujące) trafiło do dwóch filmów. Pierwszym z nich jest „The Sound of Falling” Maschy Schilinski opowiadające o losach czterech dziewczyn, które spędzają dzieciństwo na tej samej farmie w różnych momentach na przestrzeni wielu dekad. Ich historie łączą się ze sobą, w subtelny sposób przedstawiając mroczne sekrety ich rodziny i przechodzące z pokolenia na pokolenie traumy.

  • Drugą nagrodę Jury zdobył “Sirât” Ólivera Laxe'a. To historia ojca, który w towarzystwie swojego syna próbuje odnaleźć zaginioną córkę na północy Afryki. Ich podróż zmienia się w symboliczną podróż przez pustynny czyściec. Krytycy ogólnie chwalą niesamowitą stronę audiowizualną (pustynia plus rave zawsze brzmią dobrze) i zaskakujące zawieszenie między metafizyką a humorem. O takich nietuzinkowych filmach zawsze trudno się czyta bez unoszenia brwi, więc tym bardziej czekam na okazję, aby zobaczyć to dziwo.

  • ”The Secret Agent”, opowiadający o ciemnych czasach brazylijskiej dyktatury, uzyskał aż dwie nagrody — dla najlepszego reżysera (Kleber Mendonça Filho) oraz najlepszego aktora (Wagner Moura). Mam nadzieję, że to kolejny w krok w karierze aktora, który po rewelacyjnej roli Pabla Escobara w „Narcos” coś nie miał okazji wybić się na miarę swojego talentu.

  • Nagroda dla najlepszej aktorki trafiła do Nadii Melliti za główną rolę w “The Little Sisters”. Aktorka wciela się w nim w siedemnastoletnią (Melliti ma 23 lata, więc to nadal bardzo wcześnie zdobyta nagroda) Francuzkę algierskiego pochodzenia, która wraz z przeprowadzką do Paryża i odkrywaniem swojej toższamości seksulanej musi znaleźć równowagę pomiędzy swoimi pragnieniami a oczekiwaniami konserwatywnych rodziców.

  • Za najlepszy scernaiusz uhonorowani zostali Luc Dardenne i Jean-Pierre Dardenne za „The Young Mother’s Home”, która opowiada o pięciu młodych kobietach, które wraz ze swoimi dziećmi mieszkają w centrum dla młodych matek. Coś dla lubiących kino naprawdę zaangażowane społecznie.

  • Natomiast nagroda specjalna (jak wspomniałem ,też się gubię) trafiła do “Ressurrection” w reżyserii Chińczyka Bi Gana. Sam opis filmu jest już gruby: „W świecie, w którym ludzie utracili zdolność śnienia, jedno stworzenie wciąż żyje wizjami zanikającego świata snów. Gdy pojawia się kobieta obdarzona darem dostrzegania tych iluzji, wkracza w sny potwora, by odkryć ukrytą w nich prawdę.”, a podobno nie oddaje w pełni, z jakim odlotem mamy do czynienia. Znowu opierając się na opinii krytyków, którzy już go widzieli, należy spodziewać się seansu, który zabierze nas w podróż odwołującą się do historii kinowych estetyk i przypomni nam, czymś jest radość z czystego aktu oglądania.

Alex Garland wyreżyseruje adaptację “Elden Ring”

”The Last of US” pokazało, że da się zrobić porządną adaptację gry komputerowej, a „Minecraft” i „Mario Bros. Film” dowiodło, że takie ekranizacje mogą być naprawdę opłacalne. Można spokojnie założyć, że przez następne lata zaleje nas fala, pewnie wątpliwej jakości adptacji gierek, ale niektóre z wieści są intrygujące. Jak na przykład to, że Alexander Garland (”Ex Machina”, “Anihilacja”, “Civil War”) ma wyreżyserować filmową wersję “Elden Ring”. Wiadomo, że z takimi fuszkami bywa różnie, ale jeśli dostanie wystarczająco dużo wolnej ręki, to może coś z tego będzie.

Nagranie z planu serialowego Harry’ego Pottera

Maszyna promocyjna serialowego “Harry’ego Pottera” rozkręca się powoli, ale już w zauważalnny sposób. W zeszłym tygodniu do sieci trafiło krótkie nagranie przedstawiające stan budowy ulic Privet Drive (tam mieszkali Dursleyowie). Mają jebaniutcy rozmach.

Pokazano też zdjęcie aktorów, którrzy wcielą się w trójkę głównych bohaterów. Miejmy tylko nadzieję, że Internet ich nie zniszczy, bo pewnie nie będzie pod tym względem lekko:

Łamiący serce bug z “Blue Prince” na PS5 w końcu naprawiony

Jakiś czas temu zachwalałem Wam „Blue Prince’a” - fenomenalne połączenie przygodówki z roguelikiem, które zdobyło moje serce i na jakiś czas stało się moją obsesją. Jednak potem okazało się, że wersja na PS5 zawiera koszmarnego buga, który sprawia, że w pewnym momencie gra przestaje zapisywać nasz progress, co właściwie uniemożliwia dalsze granie. Musiałem odstawić ją na kilka tygodni, ale twórcom (zajęło im to ponad miesiąc) udało się w końcu naprawić tę wpadkę. Teraz już można spokojnie wrócić do eksploracji tajemniczej posiadłości.

Gra o Czarnej Panterze skasowana

Wieści o stanie branży gier video nie napawają ostatnimi czasy optymizmem. Kolejne studia są zamykane, a właśnie dołączyło do nich kolejne. Należące do Electronic Arts Cliffhanger Games od jakiegoś czasu pracowało nad grą o Czarnej Panterze, jednak projekt został właśnie skasowany, a wszyscy zatrudnieni przy nim zwolnieni.

“Cyberpunk 2” wszedł w fazę pre-produkcji

Z kolei CD Projekt RED ma się chyba całkiem dobrze i ogłosił, że “Cyberpunk 2” wszedł w fazę pre-produkcji i obecnie pracuje nad nim prawie stu pracowników studia. Nie muszę chyba wspominać, że warto się uzbroić w cierpliwość, bo na grę poczekamy sobie jeszcze parę ładnych lat.

Martin Scorsese dostał medal za miłość do polskiego kina ❤

Reżyser od lat jest jednym z największych propagatorów klasyki naszego kina na świecie. Dowodem na to był zorganizowany przez niego w 2014 roku USA i Kanadzie cykl pokazów "Martin Scorsese Presents: Masterpieces of Polish Cinema", w ramach których jego firma odświeżyła cyfrowa 21 filmów, wśród których znaleźć można "Ziemię obiecaną" czy "Pociąg".

Scorsese wielokrotnie wspominał, że filmy polskich reżyserów były dla niego wielką inspiracją kiedy sam chodził do szkoły filmowej w Nowym Jorku. Podczas przedwczorajszego otwarcia 20. Festiwalu Polskich Filmów w Nowym Jorku Scorsese wygłosił przemowę przed pokazem "Popiołu i diamentu", a potem otrzymał złoty medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis za swój wkład w promocję polskiej kultury.

Nie powiem, trochę się wzruszyłem.

Kroniki przypału

“Avengers: Doomsday” opóźnione

Kiedy miesiąc temu ogłoszono oficjalny start prac na planie „Avengers: Doomsday” sporo komentatorów złapało się za głowy, bo nadal zapowiadano, że film będzie miał swoją premierę pod koniec kwietnia roku 2026. Dwanaście miesięcy na cały proces produkcyjny tak dużego filmu wydało się planem wręcz niedorzecznym. I chyba rzeczywiście było to zadanie raczej nie do zrealizowania, bo właśnie ogłoszono, że premierę pierwszej części przesunięto już na przyszłoroczny grudzień. Biorąc pod uwagę bajzel, jakim od dłuższego czasu jest plan produkcyjny MCU, spodziewałbym się, że to dopiero początek kłopotów związanych z tym filmem.

Było oglądane

Mission: Impossible – The Final Reckoning

Zacznijmy od pozytyów — ostatni filmowy występ Toma Cruise’a w roli Ethana Hunta (przynajmniej oficjalnie) może poszczycić się dwoma scenami akcji, które spokojnie zajmują miejsce wśród najlepszych w historii kina rozrywkowego. Szczególnie duże wrażenie robi fragment, oczekwiwany od poprzedniej części, w którym główny bohater eksploruje osadzony na dnie Morze Beringa, wrak okrętu podwodnego Sewastopol. Świetnie przemyślana i przedstawiona w idealnym tempie sekwencja, która oszołamia klaustofobiczną atmosferą, trzymając w napięciu od początku do końca. Naprawdę zanurzyłem się wtedy w tym, co obserwowałem na ekranie, a nie było to zadanie łatwe, bo pierwsza połowa filmu robi dużo, aby widz uciekał myślami gdzie indziej.

Najgorszy jest sam początek, w którym przebitki z poprzedniej części przeplatane są z jednym wielkim festiwalem ekspozycji, które mają przygotować widzów na wielki finał i stworzyć wrażenie, że ten był planowany już od pierwszej części. Niestety, ego Toma Cruise’a tym razem przejęło produkcję całkowicie, przez co głównego bohater zostaje wyniesiony do rangi bliskiej Jezusowi. A przynajmniej takie było założenie, bo efekt jest dość groteskowy. W najlepszych częściach “Mission: Impossible” ceniłem sobie zawsze to, że podniosłą atmosferę ratowania świata udawało się łączyć z dużą dozą samoświadomości. W imię zasady “Wiemy, że mamy majtki na głowie i świetnie się dzięki temu bawimy”. Takie podejście pozwalało przymknąć na liczne scenariuszowe głupotki i niedociągnięcia.

W finałowej odsłonie co prawda nadal widzimy te nałożone na głowę gacie, ale sam film próbuje nam wmówić, że jest czymś o wiele poważniejszym. Przez to niektóre wątki, choćby brzmiące jak wyciągnięte z produkcji od Asylum sceny rozgrywające się w otoczeniu prezydent USA, wypadają w po prostu śmiesznie. Człowiek tylko czeka jak skończy się to męczące pierdolenie i w końcu zacznie się to, czego od “Mission: Impossible” oczekujemy. Owszem, podniosłość to od pewnego momentu ważny element tej serii, ale są pewne granice. Oczywiście, kiedy na ekranie zaczynają się dziać kaskaderskie i choreograficzne cuda, to wszystkie mankamenty idą na bok. Jednak to chyba cena, którą mogą zapłacić tylko najwięksi miłośnicy tej serii — oni docenią też wszystkie nawiązania i próby zmienienia spojrzenia na wydarzenia z poprzednich części, które dla mniej obeznanych będą tylko powiększały i tak spory bajzel fabularny.

Chyba jedyna część poza dwójką, której nie planuję nigdy powtórzyć (może poza sceną podwodną, bo to piękny materiał do analizy narracyjnych zabiegów). Szkoda.

Bokser

Ostatnia rola Daniela Day-Lewisa przed jego pierwszą aktorską emeryturą, w czasie której rzucił granie w filmach na rzecz rzeźbienia w drewnie i zgłębiania tajemnic profesji szewca. W tym filmie wciela się w boksera (niespodzianka) Danny’ego Flynna — byłego żołnierza IRA, który po 14 latach więzienia wraca do rodzinnego Belfastu, aby wrócić na ring oraz otworzyć salę treningową, do której wstęp będą mieli zarówno protestanci, jak i katolicy. Jest to decyzja kontrowersyjna, bo na ulice miasta wciąż patroluje wojsko, a kolejni ludzie giną podczas bombowych zamachów. Temat podzielonego domowym konfliktem Belfastu to zazwyczaj świetne tło fabularne, a “Bokser” pokazuje go w mocny i bezceremonialny sposób. Szkoda tylko, że sam boks został potraktowany tu trochę po macoszemu (to nie film sportowy, ale jednak jest niedosyt), przez co całość wydaje się trochę zbyt rozmyta. Jednak oczywiście większość z nas sięga po takie filmy pewnie ze względu na główną rolę Day-Lewisa. To chyba jego ostatni występ, w którym nie przechodzi kompletnej przemiany w odgrywaną przez siebie postać, co paradoksalnie ciekawe samo w sobie. Jego solowe sceny są spoko, ale pełny ogień pojawia się wtedy, kiedy dzieli ekran z boską jak zawsze Emily Watson. Pięknie kipi pomiędzy nimi od uczuć, więc wychodzi na to, że film o wojnie i boksie najbardziej warto obejrzeć dla ekranowego romansu.

Do wypożyczenia na Amazon Prime Video.

Co tam mielę serialowo

Andor Sezon 2

Skończyłem drugi sezon „Andora" i mogę się przychylić do wszystkich zachwytów — to nie tylko najwyższa liga gwiezdnowojennych produkcji, ale po prostu serialowa topka. Produkcja mroczna, oparta na świetnych bohaterach, niejednoznaczna moralnie i trzymająca w napięciu pomimo tego, że wiemy, jak skończy się ta historia. Do tego świetnie nakręcona oraz znakomicie zagrana. Zresztą z tego powodu też nie do końca pasująca do tej franczyzy, bo ta nigdy nie opierała się na sprawnie napisanych dialogach i wiarygodnych postaciach.

Jednocześnie nie jest to produkcja, która przywróciła mi miłość do Gwiezdnych Wojen. Wręcz przeciwnie, „Andor" pozwala zrozumieć, jak bardzo główne symbole tego uniwersum (Moc, Sithowie i Jedi, Skywalkerowie itp.) są dla niego ograniczające, bo sprowadzają się do powtarzanych w kółko schematów. Okazuje się, że bardziej niż pojedynki na miecze świetlne i magiczne błyskawice interesuje mnie pokazanie życia codziennego pod rządami Imperium. Takiego, w którym gdzieś tam dosłownie istnieje kosmos pełen niesamowitych przygód, a ty codziennie musisz zasuwać do pracy i słuchać narzekań zawiedzionej matki. Ma to w sobie jakąś dodatkową przewrotność.

Można narzekać, że w sumie ten świat codzienny nie jest jakoś bardzo pomysłowy, bo to przebranie rzeczywistości dzisiejszego kapitalizmu w kosmiczne ciuszki, ale chyba po prostu czegoś takiego mi w serialach brakowało. Produkcji, która przypomina, że ktoś na tę budowę Gwiazdy Śmierci musi zapracować.

„Andor" radzi sobie świetnie jako osobny twór, ale jako prequel do prequela „Nowej nadziei" dodaje całej historii walki z Imperium brakującej w oryginale głębi. No bo fajnie, że sobie ten Luke wsiadł do myśliwca i wysadził stację bojową, a potem z kumplami objął najwyższe wojskowe stanowiska, ale dopiero „Andor" pokazuje znój i niezliczoną liczbę elementów, które musiały się wydarzyć, aby pan wielki bohater mógł oddać swój najważniejszy strzał. Rebelia rzeczywiście jawi się jako wielkie poświęcenie w imię wręcz niemożliwego do zrealizowania marzenia.

Nie czekam na kolejne „Gwiezdne Wojny", ale saj faj w stylu drugiego sezonu „Andora" przyjmę w każdych ilościach.

Dla tych czekających z obejrzeniem „The Studio” do momentu, w którym na Apple TV+ pojawią się wszystkie odcinki — to już się stało. Po pierwszych dwóch epizodach rozpływałem się w zachwytach, a po finale sezonu potwierdzam tę opinię — to jedna z najzabawniejszych serialowych rzeczy ostatnich lat, zwłaszcza jeśli się jest miłośnikiem kina i potrafi wyłapać te wszystkie nawiązania oraz mrugnięcia okiem. Choć przyznam, że nie jest to produkcja dla wszystkich — humor często opiera się potęgowaniu żenujących sytuacji, w jakie wplątuje się główny bohater (a ma do tego talent), a akcja ma frenetyczny i mocno hałaśliwy charakter. Ogólnie całość można określić jako nieustanny pożar w burdelu połączony z narastającym atakiem paniki. Jeśli jednak lubicie, często bardzo niepoprawny, dowcip żywiący się chaosem, to powinniście być zadowoleni. Dodatkową atrakcją z pewnością są występy gwiazd odgrywających siebie samych. Niektóre z nich są zaskakujące, choćby Olivia Wilde, która została tu ukazana jako prawdziwa reżyserska dyktatorka, co koresponduje z aferą, jaka wybuchła wokół powstania jej „Don’t Worry Darling”. Może nie każdy odcinek wszedł mi równie dobrze, ale kilka (choćby ten z występem Rona Howarda i Anthon’yego Mackiego) z pewnością sobie powtórzę.

Było czytane

Nasze podmorskie żony

Ujęło mnie to jak Julia Armfield wykorzystuje konwencje historii fantastycznej do opowiedzenia o życiu z nieuleczalnie chorą osobą oraz żałobie za wspólną przeszłością. Wszystko zaczyna się od pojednania rozdzielonego przez wypadek małżeństwa Lei i Miri. Ta pierwsza spędziła kilka miesięcy uwięziona na pokładzie łodzi podwodnej, która z powodu awarii osiadła na dnie oceanu. Ta druga czuje niesamowitą ulgę z powodu powrotu ukochanej, ale nie wie, że koszmar wcale się nie skończył, bo Leah zachowuje się coraz dziwniej, zmieniając się zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Najprawdopodobniej jest to skutek czegoś, co spotkała jej załogę w czasie feralnej wyprawy badawczej.

Narracja została podzielona tu na dwie płaszczyzny czasowe. Naprzemienne czytamy relację z wyprawy Lei, a o tym co wydarzyło się po powrocie opisuje nam Miri. Choć trudno chyba o bardziej różne położenia, to jednak narracja obu kobiet jest często do siebie zbliżona, bo najważniejsza pozostaje w nich opowieść o swoim związku. Ten przedstawiony jest na tyle naturalnie i przekonująco, że szybko zaczynamy z nim sympatyzować. Tym bardziej przejmujące staje się powolne oczekiwanie na zakończenie, które pewnie nie będzie zbyt szczęśliwe.

Zawiedzeni mogą być ci, którzy skuszą się na lekturę przez opis z tyłu okładki, który zapowiada połączenie horroru z romansem. Co prawda, pytanie o to, co Leia spotkała w podwodnej otchłani oraz jak skończy się jej przemiana trzyma w napięciu, ale stanowi tylko miłe gatunkowe urozmaicenie, sposób na opowiedzenie o godzeniu się z odchodzeniem kogoś najbliższego. Armfield robi to w sposób przejmujący i bardzo empatyczny, przez co rozpacz Miri jest jak najbardziej odczuwalna.

"Nasze podmorskie żony" to powieść intymna i subtelna, w której to co fantastyczne łączy się, z czym co przyziemne. Jeśli ktoś ceni sobie taką tematyę i dodatkowo fascynuje się tajemnicami skrywanymi przez otchłań oceanów, to powinien się tą książką zainteresować.

Będziesz smażyć się w Piekle

Z okazji dwudziestej piątej rocznicy powstania wydawnictwa, Kultura Gniewu zaczęła wypuszczać wznowienia najważniejszych polskich pozycji ze swojego przepastnego katalogu. Na tej liście nie mogło zabraknąć fenomenalnego „Będziesz smażyć się w piekle” Krzysztofa “Prosiaka” Owedyka. To pozycja stanowiąca piękny hołd dla muzyki metalowej i tworzącej ją artystów, jak i krytyka opartego na wyzysku rynku muzycznego. To historia Tarantula — utalentowanego i pełnego pasji gitarzysty, który dostaje angaż w kultowej kapeli Deathstar. Dołączenie do takiego zespołu początkowo wydaje się spełnieniem jego marzeń, jednak te szybko zostają zweryfikowane przez rzeczwyistość - Lord Solo, lider Deathstar, okazuje się najgorszego sortu kutasiarzem i wyzyskiwaczem, który zagarnia dla siebie całą chwalę i pieniądze, traktując resztę jak śmiecie. Mający na utrzymaniu żonę i małą córeczkę Tarantul wpada w wir frustracji i coraz większych problemów finansowych. ”Będziesz się smażyć w piekle” znałem już całkiem dobrze, bo w okolicach premiery w 2017 roku czytałem go przynajmniej dwukrotnie. Myślałem, że ponowna lektura będzie pełniła funkcję przypominającą, ale wsiąkłem w nią równie mocno, jak za pierwszym razem. Owedyk stworzył historię kipiącą od emocji i barwnych postaci, a ilość zawartych w niej muzycznych smaczków (w tym takich szczegółów jak nazwy legendarnych zespołów na koszulkach i naszywkach) sprawia, że miłośnicy metalu będą wniebowzięci. Jego sięgająca undergroundowych korzeni kreska nadaje całości niesamowitej narracyjnej energii. Dla mnie to jeden z najlepszych albumów w historii polskiego komiksu. Można się trochę przyczepić, że finał opiera się na dość prostym i mało prawdopodobnym rozwiązaniu, ale to tylko mała rysa na wyśmienitej całości. Warto zwrócić uwagę, że jubileuszowe wznowienie prezentuje się naprawdę okazale — twarda okładka i multum materiałów dodatkowych (lubiący zajrzeć do warsztatu rysownika będą zachwyceni) sprawiają, że to pozycja obowiązkowa na półce każdego miłośnika rodzimego komiksu.

Samotnośc w centrum wszechświata

Jako osoba od lat otwarcie pisząca o swoich problemach z depresją bardzo cenię sobie dzieła kultury, których twórcy także poruszają ten temat. Wydaje mi się, że komiks to medium, które szczególnie, ze względu na możliwości zabawy formą, dobrze nadaje się do przedstawiania bolączek pogrążonego w chorobie mózgu. Przykładem tego, jak komiks może umiejętnie przedstawić ten temat jest chociażby świetne “W ten sposób znikam” Mirion Malle. “Samotność w centrum wszechświata” może dołączyć do tego grona, choć tym razem mamy do czynienia z albumem tak bezkompromisowym i w pewien sposób brutalnym, że nie polecałbym go każdemu. Zoe Thorogood nie ma hamulców w przedstawieniu najmroczniejszych i najbardziej krępujących momentów swojego pogrążonego w depresji życia. Autora ciągle zmaga się z nienawiścią do samej siebie i choć próbuje odnaleźć skierowaną do środka łagodność, nie wychodzi jej to za dobrze. Znakomicie przekłada chaos panujący w jej głowie na komiksową narrację, której daleko od jednolitości. Pełno tu eksperymentalnych plansz, kolaży i zmian używanej estetyki, co pogłębia rozedrgany charakter całości. Choć znalazło się tu sporo miejsca dla czarnego humoru i pewna nadzieja w postaci oddania się pracy twórczej, to historia uderzająca w naprawdę czułe struny, zwłaszcza jeśli ktoś sam ma doświadczenia z depresją. Zdecydowanie warto się zapoznać, ale jeśli jesteście akurat w gorszym momencie swojego życia, to lepiej chyba poczekać na moment, kiedy poczujecie się mocniejsi.

Do posłuchania w podcastach

Tworzenie tego newslettera jest dla mnie wciąż polem pewnych eksperymentów i sprawdzania, które pomysły się sprawdzają, a nad jakimi warto jest popracować. Jednym z nich był plan na polecaniu tu różnych podcastów, co przez chwilę robiłem. Jednak po zastanowieniu zobaczyłem w nim dwa problemy. Po pierwsze, takie podejście sprawiłoby, że cykl szybko by umarł z powodu wyczerpania się puli programów do polecenia (aż tak dużo ich nie słucham). Po drugie, polecania czegoś w całości może być przytłaczające (sam tak miewam), bo trochę nie wiadomo, za jaki odcinek się zabrać. Stwierdziłem więc, że spróbuję robić to inaczej - będę Wam polecał konkretne odcinki danego podcastu (|te będą powracały), które uznałem za interesujące. Myślę, że w ten sposób wszyscy na tym zyskamy. Także zapraszam do pierwszej odsłony tych nowych podcastowych polecajek.

Odcinek Spoilermastera o trylogii “Ojca chrzestnego”

Michał Oleszczyk to tytan pracy, który od kilka lat przelewa swoją miłość do kina do prowadzonego przez siebie podcastu “Spoilermaster”. Polecałem go już wcześnie jako niesamowitę źródło filmowej wiedzy, ale jeśli ktoś chciałby przekonać się, z jakim poziomem mamy tu do czynienia, to chyba najlepiej zrobić to za sprawą przesłuchania komplilacji trzech odcinków poświęconych poszczególnym częściom “Ojca chrzestnego”. Mogę zagwarantować, że będziecie pod wrażeniem, ile dowiecie się podczas tych kilku godzin słuchania.

Seth Rogen i Evan Goldberg opowiadają o “The Studio”

Prowadzone przez Matta Belloniego “The Town” to jedno z moich ulubionych źródeł wiedzy na temat tego, co dzieje się obecnie w Hollywood. Belloni wyrobił sobie taką pozycję jako dziennikarz informacyjny, że zaliczył nawet występ gościnny we wspaniałym “The Studio”. Na Spotify pojawiła się jego dwuczęściowa rozmowa z Sethem Rogenem i Evanem Goldbergiem, który opowiadają o kulisach powstawania swojego nowego serialu.

Postaw kawkę i wesprzyj powstawanie tego newslettera

Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.