Kusi na newsletter nr 11

Pamela, Grzmoty i polski cyberpunk.

Ostatnio skończyłem 36 lat. Wiek jak wiek, nawet żadna przełomowa czy okrągła rocznica, ale zawsze przy tej okazji lubię sobie spojrzeć (co na pewno nie jest zdrowe), czy zbliżyłem się już pod tym względem do jakiejś fikcyjnej postaci, która zawsze wydawała mi się synonimem “wieku średniego”. Wiadomo, ludzie wyglądają młodziej niż nawet 25 lat temu (polecam posłuchać odcinek Podcastexu o Big Brotherze), ale to zawsze dziwi. Nie ma już sensu porównywać się do inżyniera Karwowskiego, więc dam kilka innych przykładów.

  • Na początku “Świata według Bundych” Al ma 39 lat.

  • To także niezmienny wiek Homera Simpsona

  • Do tego grona może dołączyć też Tony Soprano

  • Koleś z “Pełnej chaty” zaczyna serial w wieku 29 lat

  • Fred Flinstone osiągnął wiek mickiewiczowski

  • George Jetson to czterdziestka (Jane ma 33 lata, co sugeruje, że urodziła pierwsze dziecko w wieku 17 lat).

  • Hank Hill ma 41 lat

  • Mama Stifflera miała 38 lat

Nie wiem, czy to coś zmieni w Waszym życiu, ale lubię takie nieprzydante ciekawostki, więc każda okazja do ich przemycenia jest dobra. A teraz zapraszam już do czytania tegotygodniowego przeglądu.

Trailery

“Weapons”

Mający swoją premierę w 2022 roku „Barbarzyńcy” byli dla mnie świetnym przykładem na to, jak połączyć, oparty na zabawie narracją, hardy horror z kinem zaangażowanym społecznie (krytyka bezmyślnej gentryfikacji), więc z wypiekami czekam na kolejny film Zacha Creggera. “Weapons” ma kręcić się wokół tematu porywania dzieci, ale już teraz można się domyślać, że czeka nas sporo niespodzianek. Sam teaser nie zdradza za dużo, ale wystarczy, aby zasiać odpowiednią dawkę ciekawości wymieszanej z niepokojem.

The Smashing Machine

Rozłam reżyserskiego duetu braci Safdie był dla mnie początkowo smutną wiadomością, ale teraz cieszę się, że w ten sposób dostaniemy więcej filmów napędzanych ich unikalną wrażliwością. Co ciekawe, zarówno Josh, jak i Bennie na swój solowy debiut wybrali historie o tematyce sportowej. Ten pierwszy nakręcił (premiera w grudniu) komediowego “Marty Supreme” z Chalametem, a drugi postawił na dramat z The Rockiem w roli głównej. “The Smashing Machine” ma opowiadać biografię Marka Kerra, jednego z najlepszych zawodników UFC, prywatnie człowieka walczącego z wieloma demonami. Powyższy trailer zapowiada srogi wyciskacz łez z wielkim mięśniakiem w roli głównej. Czekam, bo jeśli ktoś potrafi wyciągnąć z Dwayne’a Johnsona aktorski diament, to tym kimś z pewnością jest Bennie Safdie.

“Predator: Badlands”

Także fani kosmicznych łowców powinni chyba poczuć się w tym roku naprawdę rozpieszczeni. Niedługo na Disney+ wpadnie zapowiadająca się rewelacyjnie animowana antologia “Predator: Killer of Killers”, a teraz pojawił się trailer nowego pełnometrażowego filmu od reżysera „Preya”. “Predator: Badlands” ma opowiadać o wygnanym ze swojego klanu młodym Predatorze, który wraz ze stworzoną przez Weyland-Yutani wyrusza na poszukiwanie zwierzyny ostatecznej (a co innego miałby robić). Teaser wygląda intrygująco, a w obsadzie pojawia się Elle Fanning, więc jestem zaintrygowany. Film ma trafić do kina w listopadzie.

Newsiki

Ruszyły prace na planie “Avengers: Doomsday”

Bracia Russo kilka dni temu triumfalnie ogłosili na swoim Instagramie start prac na planie “Avengers: Doomsday”. Film wciąż oficjalnie ma trafić do kina 1 maja, co budzi spore wątpliwości. Mówimy o olbrzymim przedsięwzięciu, które w dużej mierze opiera się także na dokrętkach, postprodukcji i oczywiście całym zapleczu odpowiedzialnym za efekty specjalne. Co więcej, wciąż nie wiadomo czy napisano już ostateczną wersję scenariusza. MCU to od jakiegoś czasu srogi burdel na kółkach, a możliwe, że teraz dostaniemy jego kwintesencję. Swoją drogą to bardzo smutne, że już na pierwszej fotce muszą przypomnieć, że będzie tam grał Robert Downey Junior.

“Grzesznicy” wychodzą na swoje

“Grzesznicy” Ryana Cooglera (pisałem o nich tydzień temu) to film, któremu kibicuje jak rzadko kiedy, bo jego sukces może pokazać, że warto robić wysokobudżetowe produkcje oparte o oryginalny pomysł i autorską wizję. Sprawa tego ile powinni zarobić jest dość skomplikowana, bo obecnie kwoty rozciągają się od 180 milionów do aż 300 milionów dolarów. Stan Box Officu na środę wskazuje, że ten najniższy punkt udało się już osiągnąć i to jeszcze bez aktualizacji z kin poza USA. To jeden z tych tytułów, które mogą mieć potężny tak zwany “długi ogon”, bo spadek pomiędzy dwoma pierwszymi weekendami był rokordowo mały i wynosił zaledwie sześć procent, a obecnym standardem są spadki pomiędzy czterdziestoma a pięćdziesięcioma procentami. Radzę trzymać kciuki, aby dalej szło im tak dobrze.

Dwie “Lalki”

Należę do grona czytelników, którzy uważają „Lalkę” za jedną z najwybitniejszych powieści polskiej literatury i czekają na nową ekranizację, zwłaszcza po tym jak ogłoszono, że Wokulskiego ma zagrać Marcin Dorociński. Jednak całkiem możliwe, że w przyszłym roku doczekamy się nie tylko wersji wyprodukowanej przez TVP, ale także tej, za którą odpowiada Netflix. Cała sprawa brzmi na razie jak informacja typu “Wiedział, ale nie powiedział, Zenek tak mówi”, ale jeśli rzeczywiście dojdzie do takiej sytuacji, to efekt może być co najmniej intrygujący.

Baludr’s Gate 3 z ostatnim updatem

”Baldur’s Gate 3” przeszedłem w miarę na świeżo po premierze i przyznam, że czułem się trochę zagubiony w kwestii kolejnych aktualizacji dodających kolejne elementy do rozgrywki. Kusiło mnie, aby w końcu spróbować raz jeszcze, ale też nie chciałem, aby ominęło mnie coś, co pojawi się dopiero w następnym patchu. Jednak teraz można się już nie bać, bo Larian wypuściło ostatnią dużą łatkę tego typu. Więc jeśli wstrzymywaliście się z odpaleniem gry (po raz pierwszy lub wtóry) to teraz możecie spokojnie to zrobić, już niczego Wam nie zmienią.

Nintendo powtórzyło reklamę z Paulem Ruddem

O Nintendo można powiedzieć wiele niemiłych rzeczy, ale ichniejsi spece od marketingu z pewnością potrafią zaangażować emocjonalnie graczy. Najnowsza reklama Switcha 2 jest na to idealnym przykładem. Klip sięga głęboko w historię marki, bo aż do reklamy SNESa z 1991 roku, w której wystąpił młodziutki Paul Rudd. Po 34 lata aktor odtworzył swój dawny występ i ponownie zachwala nowy sprzęt japońskiej firmy. I trzeba oddać, że wyszło to naprawdę fajnie. Przy okazji warto zauważyć, że 2025 będzie zapamiętany jako ten rok, w którym Rudd w końcu zaczął się starzeć. Samo nagranie możecie zobaczyć poniżej.

Było oglądane

The Last Showgirl

“The Last Showgirl” to film, do którego nie jestem w stanie podejść według zasady “dzieło powinno mówić samo o sobie”, bo trudno o nim pisać bez kontekstu Pameli Anderson i jej wizerunkowej przemiany. Kiedyś synonim najntisowej seksbomby, w najbardziej stereotypowym stylu “biuściastej blondynki”, dzisiaj promotorka naturalnego starzenia się, która od lat pokazuje się bez makijażu. Tutaj gra bohaterkę ostatniego show w stylu dawnego Las Vegas, gdzie występowała właściwie całe życie. W obliczu decyzji o skasowaniu całego przedsięwzięcia sama musi zmierzyć się z prawdą o własnej cielesności i przemijaniu.

To obraz bardzo nierówny — świetny gdy skupia się na świecie “od zaplecza” i pokazuje zmagania bohaterki Anderson z samą sobą, a nieprzyjemnie niezdarny, kiedy opowiada chociażby o jej relacji z córką, bo ta wypada po prostu sztucznie. Całość wydaje się zawieszona gdzieś pomiędzy “Zapaśnikiem” Darrena Aranosfky’ego, a kinem Seana Bakera. Jednak brakuje tu wzniosłości tego pierwszego lub przewrotnej niepokorności tego drugiego. Najciekawsze jest tu chyba aktorstwo - Pamela Anderson rzeczywiście wyciąga z tej roli zaskakująco dużo, ale show kradnie tu rewelacyjna Jamie Lee Curtis. Warto też zwrócić uwagę na Dave’a Battistę w nietypowej dla siebie, dramatycznej odsłonie.

Możliwe, że doceniłbym ten film bardziej, gdyby nie fakt, że w zeszłym roku mogliśmy oglądać “Substancję”, która dla mnie lepiej radzi sobie z pokazaniem bardzo podobnego tematu (tam także kontekst Demi Moore dużo zmieniał). Z drugiej strony, ten jest na tyle istotny, że każda w miarę udana poruszająca produkcja jest warta obejrzenia.

Chaos

Gareth Evans nie jest reżyserem, po którym należy spodziewać się subtelności. Jego żywiołem jest ekranowa rzeźnia. Jak mało który współczesny filmowiec potrafi prowadzić długie, niezwykle intensywne sceny, najlepiej łączące bijatykę ze strzelaniną. Udowodnił to już za sprawą trzech części „Raid” i co lepszych momentów serialowych (bardzo nierównych) „Gangów Londynu”. Po będącym efektem jego współpracy z Netfliksem nie spodziewałem się niczego więcej niż niezwykle widowiskowej krwawej łaźni z Tomem Hardym w roli głównej. Problem jednak chyba w tym, że sam Evans miał chyba trochę większe ambicje, co niestety przełożyło się na cały film. Scenariusz jest aż zanadto skomplikowany i mnoży wątki, jakbyśmy mieli do czynienia z jakąś skomplikowaną układanką, a historia tak naprawdę jest prost, jak konstrukcja cepa. To niepotrzebne zagmatwanie narracji wpływa zwłaszcza na początek, który jest rozczarowująco rozwleczony. Nie jestem tego typu widzem, ale tutaj naprawdę miałem ochotę przesunąć akcję do przodu aż zacznie się rozwałka, bo ta rzeczywiście zrobiona jest z odpowiednią energią i rozmachem. Trup ścieli się gęsto, kamera szaleje, a pomysłowość w kolejnych zgonach podchodzi pod wymysły twórców filmu gore. Jeśli macie trochę cierpliwości i wystarczy Wam, że film zawiera kilka widowiskowych sekwencji, to można się zainteresować. W innym wypadku zupełnie nie warto.

Thunderbolts*

Jak pewnie zauważyliście, piszę o tym nawet powyżej, nie jestem fanem tego, co obecnie dzieje się z MCU. Jednak zdarzają się wyjątki takie jak “Strażnicy Galaktyki 3”  czy całkiem udane dwa sezony “Lokiego”. Nie spodziewałem się, że do tego grona dołączą “Thunderbolts*”, bo wyglądało, jakby wszyscy mieli w ten projekt wywalone, z samym Marvelem na czele. Co zresztą całkiem zabawnie łączy się z historią o drugoplanowych wyrzutkach, których nikt nie traktuje poważnie. Twórcy tego filmu odkryli niesamowity sekret — wystarczy, aby widz mógł poczuć emocjonalną więź z postaciami, aby dawać jakiegokolwiek faka na to, co się dzieje na ekranie. Fabularnie całość jest klejona na siłę, ale to właśnie relacja bohaterów sprawia, że pod koniec naprawdę im kibicowałem. Jest to też, jak na standardy MCU, całkiem poważna historia wyciągająca na pierwszy plan temat depresji, stanów lękowych i wypalenia. Owszem, typowej marvelowskie śmieszki są tu obecne, ale ogólnie bywa zaskakująco mrocznie. Na pewno pomaga tu wyśmienita Florence Pugh, która dowozi jedną z najlepszych ról w całej francyzie, a pewne scena z Davidem Harbourem jest po prostu poruszająca. Z bardziej komediowej strony warto docenić angaż Julii Louis-Dreyfuss grającej demagogiczną szefową CIA. Co prawda, to właściwie Selina Meyer z „Veep”, ale tu pasuje idealnie.

Co tam mielę serialowo

Próba generalna

Byłem przekonany, że “Próba generalna” to jednarozwy eksperyment Nathana Fieldera, ale okazało się, że to szaleństwo trwa dalej, a na Maxie pojawiły się już dwa nowe odcinki. Jeśli ktoś nie wie o co chodzi, to chyba muszę jednak przybliżyć założenie, jeśli to w ogóle jest możliwe.

Fielder zaprasza gości do swojego reality show, którego celem jest przygotowanie ich do stresujących sytuacji. W tym celu organizuje tytułową "Próbę generalną". Przykładowo: w pierwszym odcinku do Nathana zgłasza się członek drużyny quizowej, który chce wyznać kolegom, że okłamał ich w kwestii swojego wykształcenia, a teraz chce wyznać im prawdę. Fielder postanawia pomóc mu tworząc symulację tej rozmowy - buduje idealną replikę pubu, w którym odbywa się quiz, zatrudnia aktorów grających jego przyjaciół i rozpisuje drogi, jakimi może potoczyć się wyznanie. Po tym wszystkim Cog raz po raz mierzy się ze wszystkimi możliwymi wariantami do momentu, w którym poczuje się gotowy na zderzenie z rzeczywistością. Już sam ten zamysł jest dość dziwaczny, ale to dopiero wierzchołek góry lodowej, bo okazuje się, że Fielder wychodzi ze swoją metodą poza gości swojego programu - już w pierwszej rozmowie z Cogiem przyznaje się, że sam wcześniej przygotowywał się do niej za sprawą wcześniej stworzonej symulacji. A to nadal tylko początek - wraz z kolejnymi odcinkami Nathan otacza się kolejnymi warstwami rzeczywistości, niczym bohater "Synekdocha. Nowy Jork" próbując ująć życie za sprawą jasno dającej się określić narracji.

Pierwszy sezon wykręcał mózg próbujący ogarnąć, które z wydarzeń obserwowanych na ekranie są wytworem fikcji, a które nie były planowane. W drugim sezonie Fielder jeszcze bardziej zagęszcza ten stan. Nie chcę zdradzać za dużo, bo to naprawdę jazda bez trzymanki, którą warto odkrywać samemu. Jeśli wydaje się Wam, że w telewizji widzieliście już wszystko, to możecie zostać srogo zaskoczeni.

Było czytane

Natychmiast to skasuj - Konrad Hildebrand

Trudno nie podejść mi do tej książki emocjonalnie, bo autor był swego czasu ważną postacią dla mojego nerdowskiego rozwoju. Najpierw za sprawą komiksu internetowego „Ke?”, a potem prowadzonego przez siebie nieodżałowanego bloga “Motyw drogi”, który był jednym z moich ulubionych popkulturowych miejsc w sieci. Jednak to wszystko działo się już dawno temu i myślałem, że Hildebrand porzucił już pisanie. A tu nagle okazuje się, że napisał powieść! Na początku podchodziłem do niej trochę podejrzliwie, bo mamy do czynienia z rozgrywającym się w Polsce cyberpunkiem, a jakoś nie mam zaufania do prób “upolszczania” popularnych konwencji. Jednak tym razem dałem się ująć wizji Warszawy niedalekiej przyszłości, bo Hildebrand kreuje swój świat bez ocierania się o przesadę. Owszem, opisywany przez niego poziom technologii jest na razie fantastyką, ale stanowi logiczne rozwinięcie obecnego stanu. A o czym to właściwie jest? Główna bohaterka to była reporterka śledcza, która kiedyś nadepnęła na jeden odcisk za dużo i została skompromitowana przez możnych tego świata. Do dawnego zawodu wraca z powodu tajemniczego zlecenia związanego zbadaniem sprawy domorosłego hakera, którego mózg usmażył się podczas niewinnego streamu z włamywania się do systemu zarządzającego podpiętą do sieci lodówką. Jak to bywa w takich historiach, sprawa szybko się komplikuje i prowadzi na wysokie szczeble władzy. Hildebrand czuje cyberpunkową konwencję, umie snuć intrygę i rozładowywać atmosferę humorystycznymi (zbyt poważny cyberpunk jest dla mnie nieznośny) opisami. Nie jest to w żadnym przypadku rzecz przełomowa, ale jako porządna rozrywka podparta sporą dawką wiedzy (kojarzy mi się z „Ukrytą siecią” Jakuba Szamałka) sprawdza się znakomicie. Mam nadzieję, że doczekamy się kontynuacji.

Książkę można kupić w wersji cyfrowej na stronie autora (polecam przy okazji zapisać się na jego newsletter).

Komiksy

Łauma - Karol “KRL” Kalinowski

Z „Łaumą” Karola “KaeReLa” Kalinowskiego po raz pierwszy zetknąłem się gdzieś w okolicach jej premiery w 2009 roku. Od tego czasu jestem wielkim fanem tego komiksu. I chyba nie jestem w tym osamotniony, bo doczekał się już pięciu wydań, co świadczy o niesłabnącym zainteresowaniu czytelników. Niedawne wydanie przez Kulturę Gniewu piątej edycji (śliczniutkiej) „Łaumy” stało się dla mnie okazją do powtórzenia tego tytułu po latach. I tak jak rzadko to się zdarza przy powtórkach po latach, tym razem jestem tak samo oczarowany, jak te kilkanaście lat temu. Horror dla dzieci może brzmieć trochę jak oksymoron, ale historia rozgarniętej Dorotki, która po przeprowadzce z rodzicami do małej miejscowości na Suwalszczyźnie poznaje mityczne stwory z lokalnego folkloru, stanowi dla mnie wzór tego, jak takie połączenie powinno wyglądać. KaeReL miesza w swoim albumie humor i nadnaturalne strachy tak, że trudno się w tym świecie nie zakochać. Dorotka to zresztą świetna przewodniczka — posiadająca w sobie dziecięcą ciekawość i dziarskość, ale też nieinfantylizowana przez autora. ”Łauma” zaprasza swoich czytelników do zapoznania się ze światem polskich legend, ale też zachęca do większego kontaktu z naturą i otwartości na pozamiejskie życie. A to wszystko bez popadania w pompatyczne tony. Jeden z najlepszych polskich komiksów XXI wieku, który ma szansę stać się nieśmiertelnym klasykiem czytanym przez kolejne pokolenia młodych czytelników.

Przesilenie - Joanna Sępek

Oj, bardzo lubię takie niespodzianki. Podczas kartkowania „Przesilenie” wygląda po prostu jak pięknie narysowana historia fantasy z antropomorficznymi zwierzętami w rolach głównych. Człowiek zaczyna czytać w oczekiwaniu na sympatyczną przygodę i nagle dostaje obuchem w łeb, bo pod tą uroczą powłoką kryje się bardzo dojrzałe przesłanie. ” Przesilenie” to pasująca do naszych czasów opowieść o niszczącej psychikę sile ambicji i problemów wynikających z porównywania się z innymi. Bezimienna Owca bardzo chce pokazać wszystkim, że też może być odnoszącą sukcesy poszukiwaczką przygód. Joanna Sępek świetnie i dotkliwie pokazuje w swoim komiksie, jak niszczycielski dla siebie i najbliższych może być strach przed swoim wewnętrznym krytykiem. Aby nie było, że to tylko super poważne smuty — jest obecny też element humorystyczny w postaci faktu, że obserwujemy bohaterów, którzy rzeczywiście wydają się żyć w świecie jakiegoś systemu RPG, gdzie przyjmowanie questów od obcych i zdobywanie doświadczenia, to najnormalniejsza rzecz na świecie.

Było grane

Tunic

Jakiś czas temu wspominałem tu, że choć bardzo lubię “Zelda: Breath of The Wild” i “Tears of The Kindgom”, to brakuje  mi gameplayu ze starszych odsłon serii. Jednak jak mówi stara growa prawda — jeśli gry AAA Ci czegoś nie dają, to poszukaj tego wśród tytułów indie. Podążając za tą mądrością, w końcu sięgnąłem po “Tunic” i dostałem klimat starych Zelda i o wiele więcej. Na początku trudno nie porównywać przygody małego Liska do klasyka Nintendo — w końcu nasz bohater budzi się wyrzucony na plaże, tak jak w klasycznym „The Link’s Awakining”. Potem trzeba zdobyć miecz, tarcze, zacząć trzaskać potworasy i eksplorować podziemia. Czy mamy więc do czynienia z uroczym, ale jednak pozbawionym kreatywności naśladowcą? Nie do końca, bo „Tunic” ma kilka elementów czyniących z niego grę o unikalnym charakterze. Najważniejszą z nich jest chyba fakt, że podobnie jak w grach From Software, na początku sami musimy zorientować się “jak grać w grę”. Co prawda co chwilę natykamy się na pewne wskazówki, tabliczki itp. ale zapisane są one niezrozumiałymi krzaczkami. Natrafiamy też na strony instrukcji, które także napisane są w growym języku. Jednak kiedy zdobędziemy ich więcej, to krzaczki powoli ustępują angielskim słowom. Na sucho może nie brzmi to jakoś rewelacyjnie, ale w praniu sprawdza się znakomicie, a sama instrukcja i ozdabiające ją obrazki to małe dzieło sztuki. W połączeniu ze świetną oprawą audiowizualną, pomysłowym level designem i wymagającą walką otrzymujemy naprawdę satysfakcjonujące “zeldopodobne doświadczenie”. Dodatkowym plusem jest sam rudy protagonista — naprawdę czuć, że prowadzimy małego stworka na jego wielką przygodę.

Wystawa

FF1:00_Once Upon a Time.

W gdańskim Nadbałtyckim Centrum Kultury można obecnie oglądać wystawę FF1:00_Once Upon a Time. To odnoga odbywającego się od 2006 roku Festiwalu Filmów Jednominutowych. Tym razem zamiast przywiązanych do konkretnych dat projekcji na wielkim ekranie w Centrum Św. Jana proponują o wiele bardziej kameralne, wyzwolone z okowów chwili przeżycie. Wchodząc do ciemnej sali, na której znajdują się ekrany wyświetlające w zapętleniu 21 filmów, przenosimy się do przestrzeni wyjętej, jakby z trochę innej rzeczywistości. Od razu można poczuć atmosferę niczym ze snu, a oglądanie wyświetlanych filmów tylko to pogłębia. Minuta to jednocześnie dużo i mało - da się w niej zmieścić zaskakująco dużo treści, ale te muszą szybko ustąpić następnemu popisowi kreatywności. Jakby bywa na tego typu przeglądach, nie wszystkie filmy spodobały mi się tak samo, ale ogólny poziom jest wysoki, a zdarzają się prawdziwe perełki. Wśród faworytów wymieniłbym przejmującą "Samotność", kwasową "Epilepsję dinozaurów" i hipnotyzujące "W dół mchu".

Jeśli nigdy nie mieliście do czynienia z taką formą filmowej ekspresji, to bardzo zachęcam, aby zajrzeć na wystawę. Nie zajmie Wam to więcej niż pół godziny (chyba, że zostaniecie na powtórki), a przecież czasami tyle tracimy na scrollowanie na telefonie. Zajęcie w sumie podobne, ale jednak zdecydowanie inne.

Wystawa czeka na Was do 18 maja, odwiedzić ją można codziennie w godzinach 9.00 - 18.00 w Nadbałtyckim Centrum Kultury.

Uśmiech o wsparcie

Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.