- Kajetan's Newsletter
- Posts
- Kusi na newsletter #7
Kusi na newsletter #7
Zaczynamy od krzyczenia na chmury jak dziadek Simpson.
Jednym z największych odbieraczy radości życia w dzisiejszej sieci są wielkie sieci i portale, które stosując pokraczny Real Time Marketing zasrywają nasze feedy desperackimi próbami podłapania się pod nowe trendy. Zeszły tydzień był pod tym względem wyjątkowo magiczny, a to z dwóch powodów. Pierwszym jest pierwszy kwietnia, czyli chyba najbardziej zaruchana przez Internet tradycja. Możemy odwołać to “święto” i uznać, że zaoraliśmy je do końca? Drugim są oczywiście zalewające feedy z każdej strony generowane przez nową wersję Chata GPT grafiki “w stylu studia Ghibli”. Wiem, dla wielu narzekania na AI to wchodzenie w tryb człowieka krzyczącego na chmury, ale stanę po stronie tych hejtujących te wysrywy. Jeszcze pół biedy, kiedy mowa o normalsach jarających się tym, że kilkoma kliknięciami myszki zrobią z siebie postać Miyazakiego (który sam nienawidzi takich praktyk), ale oczywiście do akcji musiały się przyłączyć większe firmy. I tutaj kilka zaskoczeń - wiem, że to dowód anegdotyczny, ale np. taki X-Com umieścił taką grafikę na swoim fejsie i został tak zjechany w komentarzach, że ostatecznie post został usunięty. Jest więc może nadzieja, że choć część ludzi (do których najlepiej uderzać ze swoją twórczością) coraz ostrzej reagować na takie praktyki. No dobra, po tych narzekaniach, czas na inne treści.
WAŻNE: Rychło w czas zorientowałem się, że część z Was czyta tego newslettera nie z poziomu maila, a bezpośredniego linku. Jeśli chcecie dostawać go na swoją skrzynkę raz w tygodniu to zapraszam się do zapisania o tu: https://kusina.beehiiv.com/subscribe
Trailer nowego filmu Paula Thomasa Andersona
Na „One Battle After Another” czekam przynajmniej z kilku powodów.
To film PTA, a premiera jego dzieł to dla mnie zawsze małe kinowe święto.
To najdroższy film w jego karierze (około 140 milionów dolców) i jestem bardzo ciekawy, co wyczarował z takim budżetem.
Po raz pierwszy gra u niego DiCaprio
To luźna adaptacja książki Pychona
Sam trailer utwierdza mnie w przekonaniu, że Anderson nie stracił pazura. Nawet jeśli efektem będzie film w stylu niestrawnej dla wielu „Wady ukrytej”, to na pewno otrzymamy coś bezkompromisowego. To jeden z nielicznych reżyserów, którzy mogą pozwolić sobie na tak dużą wolność twórczą połączoną ze wsparciem dużej wytwórni. Budżet pewnie się nie zwróci, ale to już sprawa drugorzędna.
Zendaya zagra Ronnie Spector u Barry’ego Jenkinsa

Stare prawidło mówi, że jeśli aktor lub aktorka (one jednak częściej) chce pokazać światu, że jest kim więcej niż tylko „ładną, młodą buzią”, której sława wynika z mody, to taka osoba powinna wystąpić w jakiejś biografii, najlepiej muzyka. Nie wiem, czy to właśnie zmotywowało Zendaye do przyjęcia roli Ronnie Spector, ale na pewno pomoże jej to w budowaniu „poważnego” wizerunku. Jest kilka czynników sprawić, że będzie to coś więcej niż kolejny sztampowy biopic. Za produkcję odpowiada A24, reżyserować ma Barry Jenkins, a Zendaya została wskazana do tej roli przez samą Spector niedługo przed jej śmiercią w 2022 roku. Efekty zobaczymy dopiero w roku 2026, bo taka jest planowana data premiery „Be My Baby”.
Ogłoszono główne role czterech filmów o Beatlesach

Biografię uznanych muzyków to zazwyczaj filmy bezpieczne i niewychodzące poza utarte schematy, ale od czasu do czasu zdarzają się projekty z nieco śmielszą wizją. Chyba spokojnie tak można określi zamysł stojący za kinowymi biografiami członków Beatlesów — tak, w liczbie mnogiej, bo każdy z członków zespołu dostanie swój własny film. Za reżyserie każdego z nich odpowiada Sam Mendes, a wszystkie mają trafić na ekrany w kwietniu 2028. Od kilku miesięcy spekulowano kto wcieli się w poszczególnych muzyków i w końcu znamy odpowiedź na to pytanie — Johnna Lenona zagra Harris Dickinson, Paula McCartneya Paul Mescal, Ringo Starra Berry Keoghan, a George’a Harrisona Joseph Quinn. Na resztę szczegółów musimy jeszcze poczekać, ale zapowiada się piękny temat do spekulacji.
Data premiery “Spider-Man: Beyond the Spiderverse”

Jeśli mieliście nadzieję, że finał fenomenalnej animacyjnej trylogii trafi do kina już zaraz, to niestety nie mam dobrych wieści. Sony ogłosiło, że film trafi do kina dopiero czwartego czerwca 2027 roku. Sporo czekania, jak na film, którego premiera pierwotnie była zaplanowana na zeszły rok. Producenci mówią, że ten czas był potrzebny do wprowadzenia wszelkich poprawek i dopieszczeń. Efekt pewnie będzie piorunujący, ale sami wiecie, eh.
Zmarł Richard Chamberlain

Raczej nie mam zamiaru tu za często pisać o śmierciach znanych artystów, bo informacje o tych roznoszą się błyskawicznie, ale czasami mogą umknąć w nawale innych newsów. W tym tygodniu większość mojej bańki skupiła się na odejściu Vala Kilmera, które przyćmiło śmierć Richarda Chamberlaine’a. Nie jest to specjalnie dziwne, bo dla mojego pokolenia była to postać kojarzona raczej z serialami oglądanymi przez naszych rodziców, dla których był telewizyjną potęgą. ”Dr. Kildare” (emitowany w TVP już w 1993 roku), „Szogun” czy „Ptaki ciernistych krzewów” rozpalały wyobraźnie także polskich widzów, stanowiąc symbol produkcyjnej jakości prosto z USA. Jeśli nie wierzycie, to zapytajcie rodziców albo dziadków.
Nintendo podało szczegóły Switcha 2

Nintendo Switch to jedna z moich ukochanych konsol w historii, ale coraz bardziej widoczne jest, że ma już prawie dziesięć lat na karku. Dlatego z zaciekawieniem wyczekiwałem konkretów na temat jego zastępczy. Podczas środowego Nintendo Direct te w końcu się pojawiły. Konsola ma pojawić się 5 czerwca i kosztować 449,00 dolarów. Będzie miała większy ekran (7,9 cala) i wyświetlał rozdzielczość 1080p. Joy-cony mają być wygodniejsze i pełnić funkcje myszki. Technicznie będzie lepiej i w końcu współcześnie, ale najważniejsze są oczywiście gry.
Jak to bywa ostatnimi laty z nowymi konsolami, na początku nie będzie jakoś super bogato. Tytułem startowym ma być Mario Karts World, w lipcu pojawi się „Donkey Kong Bananza” a takie hity jak „Zelda: Breath of the Wild” dostaną dopimpowane wersje. Na Switchu 2 w końcu będzie można pograć na świeższe tytuły z innych platform, jak chociażby „Elden Ring” czy „Final Fantasy VII”. Na pewno jedną z mocniejszych zapowiedzi jest to, że konsola dostanie swojego exclusive’a od From Software.
Dla mnie najważniejszą informacją całego eventu jest ta dotycząca premiery „Silksong”, która ma mieć miejsce w tym roku. Po latach opóźnień trudno w to uwierzyć, ale ja pozwolę sobie na jeszcze trochę naiwności.

Patronacik!
XV LAT VHS HELL

Ekipa odpowiedzialna za VHS HELL (a także Velvet Spoon i Octopus Film Festival) to dla mnie wzór do naśladowania jeśli chodzi o zrodzoną z pasji, oddolną inicjatywę, która przerodziła się w jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek filmowycch w kraju. Dlatego z dumą ogłaszam, że objąłem swoim patronatem medialnym pokazji specjalne, które odbędą się z okazji pietnastych urodzin VHS HELL.
Świętować będzie można w dwóch terminach:
21.05.2025 o godzinie 19.00
„Demonoid” – reż. Alfredo Zacarías, 1981, dialogi będzie improwizował gościnnie Kuba Śliwka
„Tammy i T-Rex” – reż. Stewart Raffill, 1994 - tu z kolei w lektora wcieli się weteran imprezy, czyli Mateusz Gołębiowski
22.05.2025 o godzinie 19.00
„Inwazja olbrzymich pająków” – reż. Bill Rebane, 1975 - improwizować dialogi będzie kolejna stała twarz VHS HELL, czyli Pan Diabeł.
„Zemsta embriona” – reż. Francis Teri, 1990 - tu z kolei gościnnie rolę lektora przejmie Wojtek Tremiszewski.
Całość będzie odbywać się w gdańskim klubie B90
Ja oczywiście zapraszam, bo te pokazy to zawsze wspaniała campowa zabawa, a przy okazji możliwość poświętowania rocznicy jednej z najbardziej udanych inicjatyw filmowych w tej części kraju.
Bilety można kupić o tu:
Było oglądane
Wstrząsy

Powroty do VHS-owych klasyków często zmuszają do srogiej weryfikacji swoich wspomnień (seans „Nieśmiertelnego” skłonił mnie do rozważań na temat ich istoty), ale tutaj mamy do czynienia z przypadkiem odwrotnym. ”Wstrząsy” utkwiły mi w pamięci jako jeden z tych filmów, które w latach 90 oglądało się tylko dlatego, że były zrobione w USA. Jednak w zeszłym roku natknąłem się na nie na SkyShowtime (dalej tam wiszą) i postanowiłem im dać szansę. Spodziewałem się kompletnego paździerzu, a zostałem przyjemnie zaskoczony, bo w czasie seansu bawiłem się znakomicie. Owszem, jest to typowe dla swojego okresu kino spod znaku niskobudżetowej akcji i kiczowatych efektów specjalnych, ale zrobione z bardzo dużą samoświadomością i ze sporym przymrużeniem oka. Już sam fakt, że głównymi bohaterami jest dwójka kolesi typu “sól tej ziemi” (Kevin Bacon jest tu wspaniały) nadaje całości dość unikatowego charakteru, w czym na pewno pomaga klimat kompletnego nigdzie na amerykańskim pustkowiu. Humorystyczny ton idzie tu w parze z całkiem sprytną realizacją (a budżetowe braki dodają nawet uroku), co razem daje film idealnie nadający się do kanapowego oglądania w gronie znajomych. Sprawdziłem to ostatnio na własnych ziomkach i wszyscy byli bardzo zadowoleni z tego eksperymentu.
Barton Fink

To zdecydowanie jeden z tych filmów, które odbiera się inaczej wraz ze zdobywaniem życiowego doświadczenia. Kiedy widziałem go po raz pierwszy, to życie z pisania znajdowało się w strefie moich marzeń. Teraz, gdy już od wielu lat zajmuje się tym zawodowo, bardziej utożsamiam się z frustracją głównego bohatera — ta wieczna walka między pisaniem z potrzeby serca a wykonywaniem pracy, za którą ktoś che zapłacić jest tu pokazana w boleśnie prawdziwy sposób.
Jednak nie jest to jedyna zmiana, jaka pojawiła się w moim odbiorze tego filmu — dawniej głównie współczułem Bartonowi i darzyłem go jakiegoś rodzaju szacunkiem. Tym razem było inaczej, bo dopiero teraz w pełni doceniłem wysiłek Coenów, aby uczynić z niego nadętego bubka, którego problemy w dużej mierze wynikają z jego własnych działań (mem z kijem wsadzanym w szprychy się kłania) i rozbuchanego ego. Tym razem tak naprawdę, co uważam za piękną przewrotność scenariusza, jedyną budzącą moją sympatię postacią okazał się wielbiony (przynajmniej w jego własnym mniemaniu) przez Finka "prosty człowiek" odgrywany przez Johna Goodmana (swoją drogą genialna rola), co oczywiście też jest zgubne - wie to każdy, kto film już widział. Dla mnie to nie tylko opowieść o kryzysie twórczym, ale bolesnym pękaniu bańki, którą otacza się główny bohater. Jest to bardzo nieprzyjemne, ale w wykonaniu Coenów także niesamowicie zabawne.
Obecnie do wypożyczenia na Amazon Prime Video.
Venom: Ostatni taniec

Sony w końcu dało sobie spokój z rozpaczliwą próbą stworzenia kinowego uniwersum zamieszkanego przez drugoplanowe postaci związane ze „Spider-Manem. Płakać raczej nikt nie będzie, bo jakość tych filmów przywodziła na myśl superbohaterskie padaki z początku tego wieku, takie jak “Daredevil”, “Elektra” i “Zielona Latarnia”. Z całego tego bigosu „Venom” był przynajmniej jakiś. Owszem, pierwsza część to bardzo schematyczna opowieść, ale charyzma Toma Hardy’ego i dziwny bromance, jaki zrodził się pomiędzy Eddiem Brockiem a jego symbiotem miały w sobie pewien urok. Z tego powodu podobała mi się nawet część druga, bo tam było tego więcej, a do tego mogliśmy oglądać groteskowo przeszarżowanego Woody’ego Harrelsona jak Carnage’a. A część trzecia? Nazwać ten film sklejonym na ślinę to za mało — zupełnie bezbarwny złol, chaotycznie poprowadzone wątki postaci pobocznych (jak chociażby śmierć brata pani naukowczyni) i ogólny burdel. Owszem, slapstickowe wątki przyjaźni pomiędzy Brockiem a Venomen dalej bawią, ale kiedy film tylko próbuje wejść w poważne rejestry, to wtedy robi się naprawdę nieznośnie. Obejrzeć można w sumie tylko dla Hardy’ego.
Co tam mielę serialowo
Commons Side Effects

Rewelacyjny serial animowany dla dorosłych, na który zwraca się zdecydowanie zbyt mało uwagi. To wyśmienicie poprowadzony thriller z domieszką fantastyki opowiadającym o walce z wielką korporacją farmaceutyczną próbującą za wszelką cenę zataić informację o istnieniu pewnego rodzaju grzybka, który może zrewolucjonizować medycynę. Głównymi bohaterami są anarchistycznie nastawiony Marshall i pracująca dla wspomnianej firmy Frances.
Tak, wiem - cudowny lecznicy grzyb i spisek big pharma może brzmieć jak jedne z głównym podręczników współczesnego szura, ale twórcy "Common Side Effects" nie uciekają się do łatwych rozwiązań. Oczywiście, działąca we współpracy z rządem korporacja jest tu wielkim złym, ale całość nie jest tak czarno-biała, jakby się mogło wydawać. Wraz z rozwojem akcji cała sprawa zaczyna się gmatwać, a w wątpliwości zostaje poddanny prawie każdy jej aspekt. Ten serial zamiast podawać proste odpowiedzi woli raczej zadawać prowokujące do myślenia pytania na temat uwikłania współczesnego społeczeństwa w kapitalistyczny system. Jest to w dużej mierze możliwe dzięki świetnie rozpisanym bohaterom, którzy reprezentują sobą całą gamę postaw. Bardzo duży nacisk położono tutaj na to, abyśmy dobrze poznali ich charaktery i w ten sposób zrozumieli podejmowane przez nich decyzję. Twórcy potrafią coś o nich powiedzieć na podstawie kilku szczegółów i gestów, a pisane przez nich dialogi są jednymi z najlepszych, jakie ostatnimi czasy słyszałem w serialach.
Jak to często bywa w produkcjach od Adult Swim, oprawa graficzna jest bardzo specyficzna, a wielu może uznać ją po prostu za brzydką. Jednak kiedy przyzwyczaimy się do tej specyficznej kreski to pozostaje doceniać to, jak dużo uwagi poświęcono tu ukazaniu detali, choćby przez zbliżenia, które wymagają przecież dodatkowej roboty. Na osobne pochwały zasługują fragmenty ukazujące halucynacje pojawiające się po zażyciu cudownych grzybków — one same są jak podróż na jakimś mocarnym psychodeliku.
Chyba moim największym problemem jest to, że sezon kończy się w momencie, w którym akcja rozkręca się naprawdę na dobre. W pierwszych odcinkach mamy do czynienia ze spokojnym rozkładaniem pionków na planszy i zagęszczaniu intrygi. Oczywiście dzięki temu historia staje się naprawdę wielowarstwowa, ale chciałoby się obejrzeć jeszcze z dwa odcinki zamiast czekać na kolejny sezon. Mocny kandydat do topki seriali roku, nie tylko tych animowanych.
Było czytane
Miasto zwane samotnością - o Nowym Jorku i artystach osobnych

Pobudzające do myślenia połączenie eseju z reportażem. Punktem wyjścia dla rozważań autorki jest dojmująca samotność, jakiej doświadczyła mieszkając w Nowym Jorku w czasie prywatnego kryzysu. Własna izolacja stała się dla niej motywacją do zbadania losów kilku związanych z najsłynniejszym miastem świata artystów, których życie i sztukę także naznaczyło poczucie osamotnienia. Wśród nich znaleźli się między innymi Edward Hopper, David Wojnarowicz, Klaus Nomi i Andy Warhol. Przemyślenia Lang bywają błyskotliwe i pozwalają z wielu stron spojrzeć, czym w XX wieku stała się miejska samotność i jak wpływa ona na świat współczesny. Czasami jednak za bardzo wysuwa się na pierwszy plan, jakby trochę na siłę szukając analogii pomiędzy swoją sytuacją a życiem opisywanych przez nią artystów. Nie do końca mam też zaufanie do pewnych wyciąganych przez nią wniosków z zakresu psychologii, ale to raczej szczegóły, bo całość była dla mnie intelektualnie ożywcza, a przy okazji dowiedziałem się trochę więcej na temat nowojorskiego świata sztuki. Polecam szukających podobnych doznań.
Komiksy
WIDMOWA FLOTA

Dwóch komiksowych rozrabiaków, czyli scenarzysta Donny Cates i rysownik Daniel Warren Johnson, połączyło siły, aby zaserwować czytelnikom rozwałkę, której źródłem są legendy o tajnych transportach amerykańskiego rządu. Nie ma co zarysowywać fabuły, bo ta bardzo szybko przybiera naprawdę szalony obrót. Ważne, abyście wiedzieli, że w środku znajdziecie tajnych agentów, rządowe spiski, dużo kadrów ukazujących wielkie ciężarówki (często w dość nieoczywistych rolach) i ogólny rozpierdol. Na jednej z pierwszych stron możemy przeczytać, że autorzy dedykują komiks Kurtowi Russelowi i jeśli macie przed oczami chociażby jego występy u Johna Carpentera, to powinniście poczuć się jak w domu. ”Widmowa flota” raczej nie zmieni Waszego życia, ale zapewni Wam sporo niezobowiązującej rozrywki dostarczonej przez jednych z najlepszych komiksiarzy działających w amerykańskim mainstreamie. A jeśli ktoś kocha TIR-y, to na pewno wyciągnie z tego albumu dodatkowe pokłady radochy.

Słodkie chłopaki - Piotr Marzec

Pomyślałem sobie, że będę tu wrzucał nie tylko nowe teksty o świeżo przeczytanych komiksach, ale też przypominał te trochę starsze, dotyczące albumów, które wyjątkowo zapadły mi w pamięci. A do tych z całą pewnością zaliczają się “Słodkie chłopaki” Piotra Marca.
Jeśli dźwięk piwa otwieranego zapalniczką sprawia, że zalewa Was fala ciepłych wspomnień, to "Słodkie chłopaki" roztopią Wasze serca.
Mordeczki, ziomki, typkowie i typiary, ekipa. To właśnie oni są bohaterami tego komiksu. Antropomorficzni mieszkańcy małego (ale pięknego!) miasta, w którym dla młodych nie ma zbyt wiele atrakcji. Jednak im to nie przeszkadza, bo mają sok i swoje własne opowieści o randze wręcz mitycznej, w których oni sami jawią się niczym najwięksi wojownicy potykający się z całym światem. Historie o przypałach, kontaktach z policją, epickich imprezach, jeszcze bardziej wykręconych znajomych, spostrzeżeniach z nocek za ladą stacji benzynowej. Opowiadane na murkach, w plenerze i wszelkiej maści miejscówkach. Wyolbrzymiane, przeinaczane i powtarzane w kółko. Tworzące odrębny świat, do którego nie zdążyło się przebić znużenie i konieczność pogodzenia się z prozą życia.

Piotr "Zealot" Marzec opisuje co prawda mieszkańców małego miasteczka, ale tworzy zarazem uniwersalny klimat, który wyłapie każdy, kto spędził może trochę za dużo czasu na bezcelowym włóczeniu się z koleżkami i popełnianiu różnych głupot. I robi to bez cienia fałszu, idealnie operując językiem oraz sposobem narracji charakterystycznym dla takich "opowieści od soku". Możliwe, że od czasów "Osiedla Swoboda" Michała Śledzińskiego nikt w polskim komiksie nie robił tego w tak wiarygodny sposób. Bardzo ujmujący jest fakt, że jest komiks wypełniony miłością, ale nie ckliwą nostalgią. To spojrzenie w przeszłość wypełnione czułością wobec dawnych głupotek, które swego czasu były najważniejsze. W czasie lektury niejednokrotnie zanurzałem się we własnych wspomnieniach i czułem to samo do dawnego siebie.
Oprawa graficzna to osobna jazda. Czarne tła poprzecinane białymi kreskami, które tworzą niewyraźną, ale intensywną rzeczywistość. Te przypominające linoryty kadry, pomimo swojej umowności uderzają ekspresją i olbrzymią pomysłowością autora. To rzecz przesycona undegroundowym klimatem, przez co mogąca odrzucać czytelników lubiących jak wszystko jest ładne i "odpowiednio" zrobione. To nie ta bajka. I bardzo dobrze, bo dzięki temu całość nabiera jeszcze większej autentyczności. Klasycznie kilka przykładów umieszczam pod tym postem, bo słowa tego nie oddadzą.
"Piękne chłopaki" wzruszyły mnie w sposób zupełnie niespodziewany. Piękna podróż do czasów, których chyba powinienem się wstydzić, ale jakoś wcale nie czuję, że powinienem. Nocny nie daleko, a jeszcze szkoda wracać.
Było grane
The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom

Bardzo doceniam kierunek, w jakim Nintendo poszło z Zeldami w „Breath of the Wild” i „Tears of the Kingdom”, ale nie ukrywam, że trochę stęskniłem się za trochę bardziej klasyczną odsłoną serii. Wiecie, taką skupioną na eksploracji dungeonów i zdobywaniu nowych umiejętności. Dlatego dość mocno napaliłem się na „The Echoes of Wisdom” mające stanowić pomost pomiędzy dwiema zeldowymi epokami. I początkowo byłem tą grą oczarowany, bo system uczenia się przedmiotów i ich późniejszego przywoływania naprawdę robi wrażenie. Możliwości początkowo wydają się nieograniczone. Niestety ten zapał z czasem malał, bo co z tego, że jest ich tak pełno, jeśli ostatecznie w kółko wykorzystuję kilka tych najlepiej się sprawdzających. Irytowała mnie też walka, bo przyzywane stwory sprawiały wrażenie mało ogarniętych, zwłaszcza w trakcie potyczek z bossami. Wychodziło na to, że i tak najłatwiej było zmienić się w Linka i klasycznie napieprzać złoli z miecza. Nie jest też tak, że uważam „The Echoes of Wisdom” za niewypał, bo są w niej fragmenty wspaniałe, ale całość za bardzo stoi w rozkroku, abym mógł ją w pełni docenić. Może to też być kwestia poziomu trudności, bo ten zbliżony jest do tytułów skierowanych raczej do młodszych graczy. Z nimi pewnie będzie grało się wyśmienicie.

Poczujmy się staro
Pora na przygodę - 15 lat

5 kwietnia 2010 roku na antenie Cartoon Network mali widzowie po raz pierwszy mogli poznać przygody Fina i Jake’a. Jednak „Pora na przygodę” szybko stała się ulubioną kreskówką także innej grupy w postaci slackerowatych studenciaków około dwudziestki. Piszę o nich, bo sam poznałem ją dzięki lubiącemu sobie przypalić ziomkowi z roku. Na początku traktowałem „Porę na przygodę” jako dziwactwo, animowany odlot, który niepokojąco często przemycał treści niezbyt nadające się dla najmłodszych. Jednak potem zacząłem doceniać prawdziwy geniusz dzieła Pendlettona Warda i jego ekipy. To nie jest zwykła kreskówka, która opiera się tylko na kwasowym humorze — to wrota do świetnie przemyślanego, skrywającego sporo zaskoczeń świata ograniczanego tylko przez wyobraźnie. Kraina Ooo ma swoją mitologię, sekrety, historię i pokręconą, ale trzymającą się kupy logikę. Wypełniona jest absurdem, ale im więcej o niej się dowiadujemy, tym coraz bardziej rozumiemy pracę, jaką włożono w jej stworzenie. ”Pora na przygodę” byłaby wybitna, nawet jeśli skupiałaby się tylko na humorystycznej stronie, ale dzięki tej całej dodatkowej warstwie jest produkcją jedyną w swoim rodzaju.
Bad Boys - 30 lat

Można nie lubić Michaela Baya i tego filmu, ale trudno odmówić mu wpływu na popkulturę drugiej połowy lat 90. Premiera pierwszych Złych Chłopaków stanowi dla mnie moment symbolicznej zmiany warty w amerykańskim kinie sensacyjnym. Panujący od końcówki lat 70 model mięśniaka z giwerą w stylu Arniego lub Sly’a zaczął trącić myszką i powoli stawał się przypałowy. Oczywiście już wcześniej zdarzały się hity uciekające od tych schematów, jak chociażby „Szklana pułapka” czy „Ostatni skaut”, ale dopiero film Baya pokazał, czego oczekuje ówczesna widownia. ”Bad Boys” to chyba pierwszy tak duży hit idealnie adaptujący „teledyskową” stylistykę rodem z MTV — wszystko jest tu zrobione tak, aby wyglądało, jak najbardziej zajebiście. Montaż, ruch kamery, fury, uroki Miami no i oczywiście bohaterowie — w 1995 roku chyba trudno było znaleźć bardziej cool kolesia niż Will Smith. Z polskiej perspektywy to także była pewna zmiana symbolizująca powolne odchodzenie staroci VHS na rzecz "megahitów” puszczanych na Polsacie.
Komiksiara tygodnia
Anna Krztoń

W dzisiejszej odsłonie cyklu tym razem chciałbym przedstawić Wam artystkę, bez której obecnie trudno wyobrazić sobie dzisiejszy polski komiks niezależny. Anna Krztoń już od ponad dekady zasila swoimi pracami wszelkiego typu ziny i antologię, a do tego wydaje własne komiksy. Według tego, co można przeczytać na Alei Komiksu, w ciągu 12 lat pojawiła się w ponad 100 komiksowych publikacjach. Jej komiksy można regularnie czytać na łamach magazynu “Pismo”. Swoje prace umieszcza także na swoich kontach w mediach społecznościowych, co sprawia, że jest jedną z obecnych w sieci polskich komiksiar. I jest to obecność jak najbardziej potrzebna, bo jej twórczość działa jak przystań empatii w morzu toksycznej sieci.

Znakiem rozpoznawczym Ani są jej autobiograficzne, krótkie formy, w których skupia się ona na małych fragmentach ze swojego życia. Z wielką szczerością dzieli się z czytelnikami chwilami zarówno dobrymi, jak i ciężkimi, zabawnymi i poważniejszymi. Pamiętam, że kiedy podczas pierwszej lektury jednego z jej zinków pomyślałem sobie: o, jakie to bardzo moje. Dla mnie komiksowe wspomnienia Krztoń stanowią świetny zapis mentalności pewnego odzaju późnych millenialsów, do którego sam się zaliczam. Z humorem potrafi spojrzeć na charakteryzującą nasze pokolenie wieczną walkę między udowadnianiem światu, że jesteśmy “dorośli”, a potrzebą akceptacji własnych potrzeb i słabości. Może brzmi trochę patetyczne, ale lektura tych komiksów przypomina rozmowę z dobrą znajomą, z którą można porozmawiać bez większego udawania.

Choć Krzton wyspecjalizowała się w krótkich formach, to wśród jej prac znajdziemy też całkiem potężny (268 stron to w Polsce nie w kij dmuchał) album “Weź się w garść”, o którym pisałem przed laty tak:
“Anna Krztoń to autorka, która wyspecjalizowała się w tworzeniu komiksowych zinów zawierających krótkie historyjki ze swojego życia. Udowodniła w nich, że potrafi świetnie przedstawiać tak zwane “okruchy życia” w sposób, który jest atrakcyjny także dla postronnego czytelnika. “Weź się w garść” stanowi przeniesienie tych umiejętności do komiksu cięższego kalibru”. W mającej prawie 250 stron powieści graficznej Krztoń przedstawia historię swojej przyjaźni z kilkoma dziewczynami, które rozpoczęły się, kiedy wszystkie były nastolatkami. To opowieść o pięknych początkach, odnajdywaniu siostrzanych dusz i późniejszym oddaleniu spowodowanym życiowymi zawirowaniami. Autorka nie boi się poruszać takich problemów jak depresja, trudna sytuacja rodzinna czy kłopoty finansowe. To komiks bardzo otwarcie piszący o sprawach osobistych, więc jeśli ktoś nie lubi zbytniego uzewnętrzniania się to nie jest rzecz dla niego. Ale jeśli lubicie delikatne, emocjonalne przedstawienia życiowych zawirowań, to powinniście się zainteresować. Dla ludzi urodzonych około 1990 roku dodatkowym atutem może być też spory ładunek nostalgii wynikający z przedstawienia dorastania w poprzedniej dekadzie. “

Komiksy Krztoń możecie śledzić między innymi na jej instagramowym profilu: www.instagram.com/krztonia/ Polecam śledzenie jej twóczości i kupowanie wydawanych przez zinków, bo potrafią mieć iście terapeutyczną wartość.
Uśmiech o wsparcie
Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.