- Kajetan's Newsletter
- Posts
- Kusi na Newsletter #36
Kusi na Newsletter #36
Smutni drwale i diablena telewizja
Wczoraj na Netfliksie pojawiły się pierwsze cztery odcinki z ostatniego sezonu Strangers Things. Wydarzenie dość istotne dla popkultury, bo kończące pewną epokę. Sentymentalna seria o mieszkańcach miasteczka Hawkings przez wielu uznawana jest za jeden z ostatnich, a może nawet ostatni, seriali, które “oglądają wszyscy”. Wiecie, taki co zagadacie o nim na przerwie na kawkę w pracy, na fajce na studiach, czy rodzinnym obiedzie. Jeden z ostatnich artefaktów ery sprzed atomizacji grupek zainteresowań i tak zwanych baniek. Owszem pojawiają się wciąż seriale, które przyciągają tłumy, ale trudno mówić o takim fenomenie jak właśnie Stranger Things. Chyba mało kto w ogóle już pamięta, że to właśnie produkcja braci Duffer była odpowiedzialna za masowe zainteresowanie Netfliksem w Polsce. Ten wszedł do nas kilka miesięcy wcześniej, w styczniu 2016 roku, ale stanowił raczej ciekawostkę dla serialowych zapaleńców, dopiero w czerwcu fenomen Stranger Things sprawił, że ludzie zaczęli masową rejestrację, bo chcieli być jego częścią. Medialnie zupełnie inny świat, ale to właśnie wtedy zaczęło się wiele dzisiejszych trendów. W dziewięć lat (a tak naprawdę w o wiele mniej) przeszliśmy ze świata, w którym platforma streamingowa była czymś nowym i budzącym lekkim podejrzenia, do tego, gdzie stanowią one podstawowe źródło serialowej rozrywki. Dlatego finał Strangers Things to dla mnie zamknięcie pewnego rozdziału związanego z rozwojem współczesnej popkultury.
No dobra, a teraz zapraszam do standardowej częsci newslettera.
Trailery
Chronology of Water
Debiut reżyserski Kristen Stewart (napisała też scenariusz), to adaptacja powieści pod tym samym tytułem autorstwa Lidii Yuknavitch. Film miał swoją premiere na tegorocznym festiwalu w Cannes, gdzie zdobył uznanie krytyków, którzy chwalili między innymi bezkompromisowe podejście do trudnych tematów i eksperymentatorskie podejście Stewart. Trailer zapowiada niezłą jazdę, więc czekam na premierę, aby się przekonać, co właściwie z tego wyszło.
Dead Man’s Wire
Trailer wygląda tak, jakby Gus Van Sant zapragnął zrobić swoje Pieskie popołudnie albo chociaż Johnny’ego Q. (tego z Denzelem), bo tu także mamy historię o mężczyźnie łamiącym prawo z powodu desperacji i w ten sposób zdobywającego uznanie publiki. Czuć silne inspiracje, ale zapowiada się to całkiem całkiem, choćby ze względu na fakt, że Bill Skarrsgard ma tu okazje pokazać się z trochę innej strony, a do tego nosi fajnego wąsa.
Scrubs
Trochę już zapomniałem, że niedługo czeka nas premiera rebootu Scrubsów, ale ten mały teaser mi o tym przypomniał. Spoko zobaczyć starą ekipę i poczuć ten humor, ale jednak pojawiają się obawy, czy nowa wersja będzie miała na siebie pomysł, a nowe postaci nie zostaną przyćmione przez oryginalnych bohaterów.
Newsy
Fotki z Werwulfa Eggersa

Pojawiły się pierwsze fotki z planu Werwulfa Roberta Eggersa, na których widać oszpeconą Lily Rose-Depp i pięknego jak zawsze Willema Dafoe. Choć Wiking i Nosferatu nie skradły mojego serca, to kino Roberta Eggersa nadal budzi moje zainteresowanie spowodowane jego wręcz akademickim podejściem w przedstawianiu podejmowanych tematów. Dlatego czekam na Werwulfa, bo nawet jeśli też nie przypadnie mi do gustu, to pewnie i tak będzie interesującym filmowym doświadczeniem. Sam reżyser zapowiada, że będzie to jego najrmoczniejsza produkcja, co w kontekście jego dotychczasowego dorobku brzmi całkiem przerażająco.
Zalew fejkowych fotek z Avengers: Doomsdays

AI odbiera nam radość z życia odcinek kolejny. Ostatnio przez Internet przeszła cała fala rzekomych fotek z planu zdjęciowego Avengers: Doomsday, które oczywiście wzbudziły spore zainteresowanie wśród fanów. Co niestety stanowi kolejny dowód na to, że ludzie łykną wszystko, nawet jeśli już na pierwszy rzut oka widać, że to dzieło generatywnej sztucznej inteligencji. Sam się w tym roku już na coś takiego nabrałem, więc staram się być podwójnie uważny i polecam taki styl życia.
Kutas Record dominuje Spotify

Pozostając w temacie AI - po necie zaczęła krążyć taka grafika pokazująca topke obecnie viralowych nagrań na polskim Spotify. Jak łatwo zauważyć, dominują na niej utwory stworzone przez MLM-y. Po chwili można dostrzeć także, że autorem większości jest Kutas Records. Okazuje się, że to “wytwórnia” zajmująca się masowym produkowaniem heheszkowym utworów o tematyce historyczno-homoerotycznej. Nasienie Arki Szatana wykiełkowało i zbiera żniwo po latach. Patrząc na to, że mamy do czynienia z tanią beczką trochę trudno teraz weryfikować, co właściwie myśleć o wpływie AI na rozwój branży muzycznej, ale jest to na pewno dość niepokojące.
Donald Trump wyczarował Godziny szczytu 4

Wpływy prezydenta USA naprawdę są niezmierzone. Donald Trump dobitnie wyraził, że chciałby zobaczyć czwartą część Godzin szczytu, koniecznie wyreżyserowaną przez reżysera pierwszych trzech części, Bretta Ratnera. Pomysł ten krąży po Hollywood już od jakiegoś czasu, ale jest pewien szkopuł - Ratner był jednym z najgłośniejszych antybohaterów fali me too i został oskarżony o molestowanie i gwałt przez kilka kobiet. Od tego czasu stał wyrzutkiem i nie nakręcił żadnego filmu. Jednak jak widać błogosławieństwo prezydenta czyni cuda, bo już w środę Paramount ogłosiło, że film powstanie, i to własnie z Rattnerem za kamerą. Znając ostatnie zamiłowanie sztabu Trumpa do filmików wygenerowanych przez AI, to może po prostu się przestraszyli, że jeśli nie oni, to on sam sobie zrobi w ten sposób kolejną część.
Było oglądane
Sny o pociągach

Na Netfliksie pojawiła się filmowa adaptacja Snów o pociągach, czyli przepięknej książki Denisa Johnsona, która na trochę ponad stu stronach zawierała większy ładunek emocjonalny niż kilka grubych powieści zebranych do kupy. I choć wersja filmowa nie ma aż takiej siły rażenia, to dalej jest na wskroś przejmująca.
Fabularnie to bardzo prosta, rozgrywająca się w pierwszej połowie XX wieku historia o pewnym poczciwym drwalu próbującym zrozumieć, jaki właściwie jest cel jego egzystencji. I nie ma tu mowy o filozoficznym zgłębianiu rzeczywistości, tylko pragnieniu poczucia tego gdzieś w trzewiach. A to wszystko w tle świata odchodzącego wraz z rozwijającą się technologią.
Podobnie jak w książce Johnsona, także w filmie czuć tę atmosferę wiecznego życia na pograniczu - starego i nowego, cywilizacji i natury, USA i Kanady, tego co zrozumiałe z tym, co zrozumieniu ucieka. W książce narracja była tak surowa, że miała w sobie coś mistycznego, tutaj czuć więcej sentymentalnych zagrań w stylu Terrence’a Mallicka (piękne sceny plenerów kręcone w golden hour od razu kojarzą się z Niebiańskimi dniami), choć brakuje pewnego mistrzowskiego sznytu i czasami te poetyckie zabiegi montażowe wydają się trochę przestrzelone. Jednak jak człowiek się w ten zagłębi, to może odczuć tęsknotę za rzadkimi chwilami przebłysku poczucia harmonii z całym światem.
Na pewno pomaga w tym niezwykle smutna twarz Joela Edgertona, która pomaga wyrazić to, co umyka słowom małomównego bohatera. Choć mi najbardziej spodobała się mała, drugoplanowa rola Williama H. Macy'ego jako gadatliwego włóczęgi.
Książka uderzała mocniej, ale jeśli ktoś zna i lubi to dojmujące uczucie przytłaczającego piękna natury w jej nakprostszym wydaniu, to seans Snów o pociągach może pomóc je ponownie wywołać.
A ja sobie na koniec pozwolę zacytować fragment U wrót doliny Herberta, który mi się z tą historią kojarzy.
nawet drwal
którego trudno posądzić o takie rzeczy
stare zgarbione chłopisko
przyciska siekierę do piersi
– całe życie była moja
teraz też będzie moja
żywiła mnie tam
wyżywi tu
nikt nie ma prawa
– powiada –
Późna noc z diabłem

Pomysł wyjściowy jest rewelacyjny - to horror w stylu found footage przedstawiający odcinek programu typu late show z lat siedemdziesiątych, w którym doszło do "prawdziwej" tragedii związanej z pogrywaniem z siłami nieczystymi. Jako ćwiczenie stylistyczne jest to produkcja na piątkę - autorzy naprawdę bardzo umiejętnie korzystają zarówno z charakterystycznej estetyki, jak i sposobu prowadzenia tego typu audycji.
Napięcie budowanie jest całkiem sprawnie, niepewność związana z siłami nadprzyrodzonymi odpowiednio dawkowania, więc oglądałem to z prawdziwym zainteresowaniem. Widać, że to pewnego rodzaju rozbudowany żart, ale jednocześnie wszystko wydaje się być zrobione na pełnej powadze, co daje lepszy efekt bezpośrednie heheszki. Warto też zwrócić uwagę na świetną główną rolę Davida Dastmalchiana, który kojarzony jest raczej jako "ten koleś", co gra zazwyczaj drugoplanowych dziwaków, a tutaj rzeczywiście ciągnie całe przedstawienie.
Późna noc z diabłem to film satysfakcjonujący, ale nie wybitny. Jak dla mnie finał jest trochę przekombinowany, a niektóre efekty specjalne zbyt pocieszne, nawet jak campowe założenia całości. To jednak wady, na które można przymknąc oko, jeśli ma się ochotę na pomysłową zabawę z konwencją. Oryginalność pomysłu naprawdę sporo wynagradza.
Pozostaje jeszcze kwestia niesławnej afery z wykorzystaniem AI, za które mocno oberwało się twórcom. I muszę przyznać, że trudno nie uznać ich wyboru za kretyński, bo jedynym elementem, który wygenerowano w ten sposób są nieruchome plansze w przerywnikowe w stylu "za chwilę wrócimy do programu". Można zrozumieć, że przy niskobudżetowym filmie chce się trochę zaoszczędzić, ale to naprawdę brzmi jak coś, co dałoby się ogarnąć niskim kosztem nie ryzykując przy tym kontrowersji.
Obecnie do wypożyczenia na różnorakich serwisach VOD.
Grupa zadaniowa

Po dwóch pierwszych odcinkach pisałem, że jestem zaintrygowany, ale udzielam też pewnego kredytu zaufania, bo tempo prowadzenia narracji było raczej powolne. Po obejrzeniu całości stwierdzam, że warto było ponownie zaufać Bradowi Ingelsby’emu, bo podobnie jak miało to miejsce z "Mare z Eastown", Grupa zadaniowa wybrzmiewa z całą siłą dopiero po zakończeniu całej historii. Tak jak poprzedni serial używał konwencji kryminału do opowiadania o przepracowywaniu żałoby, tak ten wykorzystuje thriller o agentach federalnych, aby przedstawić opowieść o sile, jaka drzemie w przebaczeniu.
To przede wszystkim historia o ludziach, którzy pogubili się w swoich życiach, zostali przygnieceni przez przypisane im role (szczególnie te rodzinne) i popełnili kilka błędów za dużo. Z jednej strony mamy Toma Brandisa (Mark Rufallo) - agenta FBI i byłego księdza, którego adoptowany syn oczekuje właśnie w areszcie na wyrok za zabójstwo. Z drugiej obserwujemy poczynania Robby’ego (Tom Pelphrey), szefa bandy zajmującej się okradaniem domów należących do dealerów narkotyków. Jak łatwo się domyślić, nie jest to najbezpieczniejsza droga kariery, a kiedy jeden z napadów idzie bardzo nie pomyśli włamywaczy, to spirala tragedii i ludzkiego cierpienia rozkręca się na dobre.
Grupa zadaniowa to serial mroczny, gęsty i czasami wręcz taplający się w beznadziei. Bandyterka pokazana jest tu beż żadnego dramatyzowania, zamiast tego mamy tylko chciwość i ludzką desperację. T. Jest ciężko, ale w tym wszystkim gdzieś tkwi iskierka nadziei, że zawsze istnieje szansa by wygrzebać się z błota i rozświetlić ciemność własnej duszy. To forma przypowieści ukrytej pod atrakcyjnym płaszczykiem produkcji sensacyjnej.
Było czytane
Przegrani

Przegrani. Legendarne porażki świata gier to książka, której lektura wzbudziła we mnie bardzo ambiwalentne odczucia. Sam pomysł wyjściowy jest świetny - historia growych i konsolowych wpadek to temat rzeka, pełen dziwacznych pomysłów, zbyt śmiałych eksperymentów, przerostu ego, a czasami po prostu zwykłych przekrętów.
Michał Pisarski posiada olbrzymią wiedzę, miał styczność z większością opisywanych sprzętów, a do tego nie boi się mieć swojego zdania i bronić choćby takiego, powszechnie wyśmiewanego, Virtual Boya od Nintendo. Książka jest też prześlicznie wydana, wypełniona zdjęciami i sama w sobie stanowi przyjemny dla oka przedmiot.
Dobra, więc co mi właściwie przeszkadza? No niestety element dość istotny w książce, czyli sposób, w jaki została napisana. W Przegranych drażni mnie coś, co w mojej skromnej opinii stanowi ogólną bolączkę polskiego dziennikarstwa growego - nacisk na to, aby było luźniutko i ciąglę z humorkiem, bo przecież te nasze gierki to rozrywka dla ludzi pozytywnie zakręconych. I nie chodzi mi o to, aby nagle wszyscy piszący o grach zaczęli to robić w stylu akademickim, ale rzucanie dowcipasów w każdym akapicie zaczyna pachnieć jakimś rodzajem desperacji.
Inną kwestią jest to, że Pisarski pisze w stylu bardzo "internetowym", stawiając na flow, przez to pełno tu powtórzeń i tworów, którym przydałaby się porządna redakcja. Zdaje sobie sprawę, że trochę przyganiał kocioł garnkowi i w samym tym poście pewnie walnąłem coś, co może przyprawić polonistów o ból głowy, ale jednak co innego krótka forma wrzucona w social media, a co innego spora książka, nad którą pracował cały sztab redakcyjny. Taki styl po prostu męczy w większym natężeniu.
Jeśli wymienione powyżej kwestie Wam nie przeszkadzają, albo po prostu lubicie taki styl pisania, to Przegrani mogą okażą się świetną przebieżką przez mniej chlubną stronę historii gier. Jeśli jednak jesteście na nie wyczuleni, to lektura będzie dla Was raczej irytująca.
Czasem

Wydawnictwo Kultura Gniewu skończyło w tym roku 25 lat i z tej okazji wydaje wznowienia najgłośniejszych polskich komiksów ze swojego przepasnego katalogu. Dla mnie to świetna inicjatywa, bo pozwala przypomnieć wiele świetny pozycji, a i po raz pierwszy sięgnąć po tytuły, ktore jakoś mnie ominęły w czasie swojej premiery. Jak na przykład Czasem autorstwa Grzegorza Janusza i Marcina Podolca. Wydawny w 2011 roku komiks był intrygujący choćby z faktu nietypowej międzypokoleniowej współpracy - Janusz, scenarzysta, miał wtedy 40 lat, a Marcin Podlec 21 i dopiero rozpoczynał swoją oszałamiającą (na tyle ile to jest możliwe w Polsce) komiksową karierę. Efektem jest historia o pewnym facecie, który po przeprowadzce z żoną do nowego domu odkrywa w nim kanciapę pozwalającą mu uciec od rzeczywistości i znaleźć chwilę wytchnienia. Brzmi jak typowe zachowanie kogoś, kto chowa się przed problemami w garażu, ale tym razem pomieszczenie jest naprawdę niezwykłe, bo kiedy bohater w nim przebywa, to czas poza staje w miejscu. Fabuła rozwija się niczym w odcinku Strefy mroku - początkowo protagonista wykorzystuje to miejsce po prostu do odpoczynku, ale po jakimś czasie zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością, a jego stan coraz bardziej się pogarsza. Brzmi zabawnie, ale to całkiem mroczna opowieść, którą można intepretować chociażby jako metaforę popadania w nałóg, czy powolnego rozpadu więzi. Jest to rzecz bardzo nietypowa, przewrotna i stanowczo warta przypomnienia także te 14 lat po premierze. Choćby po to, aby zobaczyć, jak już wtedy zdolną rysunkową bestią był Marcin Podolec.

Poczujmy się staro
Toy Story - 30 lat

19 listopada 1995 roku do amerykańskich kin weszła pierwsza część Toy Story. Pierwszy w historii film w pełni stworzony za pomocą efektów komputerowych na zawsze zmienił oblicze animacji i rozpoczął niesamowitą karierę studia Pixar. Dzisiaj to absolutna klasyka, a niedługo premiera będzie miała piąta część cyklu. Ja Toy Story pierwszy raz obejrzałem mając siedem lat, w kwietniu 1996 roku. Dla takiego dzieciaka było to niesamowite przeżycie, ale z tego seansu zapamiętałem to, jak moja mama nie mogła się nadziwić temu, co właśnie zobaczyła. To zadziwienie rozwojem technologii cyfrowej było chyba najbardziej “przyszłość jest dziś” momentem, jakiego byłem świadkiem. Jakoś trudno mi pojąć, że ta rewolucja miała miejsce zaledwie trzydzieści lat temu, a ja rzutem na taśmię załapac na ostatni moment, kiedy coś zrobionego na komputerze rzeczywiście pozwalało się poczuć, jakbym wchodził do nieznanej krainy cudów.
Postaw kawkę i wesprzyj powstawanie tego newslettera
Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię