Kusi na Newsletter #34

Przyjaźni łowcy i świat bez smutku.

Witam Was po tej mieśęcznej przerwie, mam nadzieję, że zdążyliście się trochę tęsknic za tym moim cotygodniowym przeglądem, bo mi go już bardzo brakowało i muszę przyznać, że w tym odcinku nawet powstrzymałem się przed przeładowaniem go polecajkami. Popkulturowo dzieje się obecnie, jak to zazwyczaj późną jesienią, że trudno zdecydować w co włożyć ręce. Dla mnie to akurat woda na młyn i mam nadzieję, że będzie to też widoczne przez najbliższe tygodnie. No dobra, bez zbędnego przedłużania zapraszam Was do dzisiejszej lektury.

Jeszcze jedno - jeśli lubicie ten newsletter i chcecie mu jakoś pomóc w rozroście, to poza wsparciem w postaci wirtualnej kawki, możecie po prostu szepnąć o nim słówko komuś, kto rzeczywiście może się nim zainteresować. Ostatnimi czasy jestem zaskoczony tym, jak silny potrafi być marketing szeptany, stąd ta mała prośba.

Trailery

Stranger Things 5 - pierwsze pięc minut

Maszyna marketingowa związana z ostatnim sezonem „Stranger Things" ruszyła na dobre. Niecierpliwi mogą obejrzeć sobie już pierwsze pięć minut premierowego odcinka. Kusi, ale ja chyba pozwolę sobie poczekać jeszcze te dwa tygodnie, które zostały do premiery pierwszej partii (sezon został podzielony na trzy).

Toy Story 5

Już czwarta część serii (choć było to bardzo dobry film) wydawała mi się trochę wymuszona i trochę nie wierzę, że piątka zmieni to wrażenie, ale z drugiej strony pomysł zestawienia zabawek z rozrywkowym tabletem wydaje się pasować do dzisiejszych czasów. To też pewien test dla Pixara, czy wciąż potrafi dorównać swojej legendzie. W sumie to jestem ciekaw efektu choćby z tego powodu.

Kill Bill: The Whole Bloody Affair

Trailer przypominający, że piątego grudnia w kinach pojawi się ostateczna wersja dwóch części „Kill Bill”. Połączone w jedną całość, pozbawione wcześniejszych cięć materiału i okraszone nigdy wcześniej niepokazywaną sekwencją animowaną. Ta wersja ma trwać aż 248 minut, więc zapowiada się piękny maraton dla miłośników tarantinowskiej rzeźni. Wrzucam tę zajawkę, bo jest na tyle smakowita, że człowiek znowu ma ochotę obejrzeć to wszystko po raz kolejny.

Newsy

Powstaje nowa “Mumia” z Brandonem Fraserem i Rachel Weisz

Ptaszki donoszą, że w Universal pracują nad nową częścią „Mumii”, w której ponownie mają wystąpić Rachel Weisz i Brandon Fraser. Mam mieszane uczucia, bo o ile brakuje mi tego typu kina przygodowego, to raczej nie czuję potrzeby odgrzebywania kolejnej, leżącej od lat odłogiem marki. No i kwestia wieku — z całym szacunkiem, ale Fraser nie przypomina siebie sprzed lat i trochę trudno mi uwierzyć, że sprawdzi się jako bohater kina akcji. Pomijam już fakt, że to praca nad trzecią częścią „Mumii” zniszczyła jego zdrowie, co przełożyło się na późniejsze załamanie jego życia osobistego i zawodowego.

GTA VI ponownie opóźnione

Tradycji stało się zadość i premiera „GTA VI” została przesunięta po raz drugi, tym razem na listopad 2026 roku. Człowiek niby jest zawiedziony, ale jednak dobrze wiedzieć, że niektóre rzeczy na świecie wciąż pozostają niezmienne.

Godzilla Minus Zero

Ogłoszono tytuł kontynuacji rewelacyjnej “Godzilli Minus One” sprzed dwóch lat. Brzmi on “Godzilla Minus Zero”, co mi się kojarzy głównie z angielską wersją “Mniej niż zero” Lady Punk, ale to już takie małe złośliwości, bo spodziewam się, że sam film będzie rewelacyjny. Dowiemy się o tym gdzieś pod koniec przyszłego roku, bo wtedy ma trafić do kina.

“Obcy: Ziemia” przedłużony na kolejny sezon

Jeśli należycie do grona widzów, którym spodobał się serialowy “Obcy: Ziemia” (mi niestety ostatecznie nie siadł, a byłem wyrozumiały na różne głupotki), to pewnie ucieszy Was fakt, że serial został przedłużony o kolejny sezon. Jednak przyjdzie nam na niego trochę poczekać, bo premiera planowana jest dopiero na rok 2027.

Werner Herzog założył sobie konto na Instagramie

Werner Herzog niedawno założył sobie konto na Instagramie. Nie ma tam jeszcze za dużo, ale jest szansa na naprawdę złoty kontet, bo już można zobaczyć jak przedstawia warsztat i wędzarnie zaprzyjąźnionego włoskiego kowala lub opowiada o swoim czekanie, którego używał podczas kręcenia jednego z dokumentów. Ogólni klimat taki, jakby ten dziwny wujek, którego trochę się boicie a trochę podziwiacie, zaprosił Was w końcu do swojej szopy wypełnionej cudami.

Instagram Post

Zakończono zdjęcia do trzeciej części filmowej “Diuny”

W tym tygodniu zakończono prace na planie zdjęciowym “Diuna: część trzecia”. I w sumie dość niezwykłe, jak bardzo dobrze strzeżone są wszystkie informacje na temat tego filmu. Nie ma właściwie plotek, wycieków zdjęć itp. W czasach nadmiaru treści i marketingu prowadzonego na długo przed premierą filmu, to takie podejście jest wręcz intrygujące.

Było oglądane

Predator: Strefa zagrożenia

Czasami największą zdobyczą okazuje się przyjaźń odkryta w czasie polowania.Jeśli ktoś jest ultrasem takiego tru hardkorowego Predatora, w którym chodzi o mrok i umięśnionych typów, to prawdopodobnie znienawidzi "Strefę zagrożenia", bo to zupełnie inna bajka.

Raczej nie spodziewałem się, że kiedyś powiem o historii z Predatorem, że jest "urocza", ale to chyba najlepsze określenie tego filmu. Nie jestem specjalnym fanem przyrównywania wszystkiego do „Shreka", ale tutaj ten schemat działa: mamy gburowatego, nieokrzesanego osiłka (Predator) i ciekawską, aż za bardzo pozytywną gadułę (androidka Thia), którzy zdają się do siebie zupełnie nie pasować, ale ostatecznie tworzą doskonały zespół, przy okazji znajdując sobie inne cele niż te, do których ich zaprogramowano (kulturowo i dosłownie).

Ja się w życiu już naoglądałem, jak Predator predatoruje i już nie potrzebuję oglądać tego po raz kolejny, więc przywitałem tę woltę ze szczerym entuzjazmem. Dawno tak przyjemnie nie oglądało mi się tego rodzaju kina rozrywkowego, gdzie fabuła nie jest aż tak istotna, jak atmosfera przygody przeżywanej z bohaterami. W dużej mierze to zasługa świetnie napisanej i zagranej przez Elle Fanning, Thiai — buzia się jej nie zamyka, ale jest na tyle ujmująca, że nie irytuje, a naprawdę budzi sympatię.

Choć cały ten pomysł bardzo przypadł mi do gustu, to muszę przyznać, że w kilku momentach „Strefa zagrożenia" aż trochę za bardzo skręca w stronę przygodowej komedii PG13 (dość sprytnie wykorzystano fakt, że "zabijane" są tutaj głównie inne androidy) i bywa głupkowata. Jednak rekompensują to pomysłowe sceny walki i rozwiązania audiowizualne (plemienne przyśpiewki Predatorów w soundtracku są wspaniałe).

Wydaje mi się, że ostatni raz bawiłem się przy tego rodzaju kinie na seansie ostatniego filmowego „Dungeons and Dragons". Fajna drużynówka, w której najważniejsza jest podróż odbyta z łatwymi do polubienia postaciami. Siedząc w kinie kilkukrotnie pomyślałem sobie "Ale bym sobie pograł w grę z tą dwójką", a dla mnie to wyznacznik atrakcyjności tego, co obserwuję na ekranie.

Frankenstein Guilermo Del Toro

Ten film ma w sobie ten specyficzny urok niewinnego, zrealizowanego po latach marzenia. Guillermo Del Toro chciał zrobić swojego „Frankensteina” chyba od zawsze i w końcu mu się to udało. Zresztą trudno sobie wyobrazić chyba innego współczesnego reżysera, który by się do tego lepiej nadawał. Del Toro podszedł do tematu bez żadnych mrugnięć okiem czy innych heheszków, więc dostajemy “Frankensteina” z całym jego romantyczno-gotyckim bagażem. Jest wzniośle, monumentalnie i zupełnie na serio. Nie dziwię się, że dla niektórych ta konwencja jest nieznośna, a pełne nadęcia wypowiedzi postaci mogą być wręcz śmieszne, ale ja przyjąłem to wszystko z uśmiechem na twarzy. Zresztą ja do takich projektów filmowych podchodzę trochę jak do adaptacji teatralnych — nie liczy się do końca sama fabuła, a to jaki nacisk nałożono na poszczególne wątki, no i przede wszystkim oprawa oraz aktorstwo.

Netfliksowy „Frankenstein” bywa filmem przepięknym i dopieszczonym. Chyba największe wrażenie robią wymyślne kostiumy, które stanowią jakby osobny element filmowej narracji. Niestety zdarzają się też momenty pokraczne — większość efektów komputerowych (z watahą wilków na czele) razi sztucznością potrafi skutecznie wyciągnąć człowieka z tego świata. Oscaar Issac i Jacob Elrodi dobrze odnajdują się w tym przerysowanym decorum i pozwalają sobie na aktorskie szarże. Ponownie — w pełni rozumiem, że taka maniera może razić, ale dla mnie jest tu na swoim miejscu. Szkoda tylko, że nie mamy okazji obejrzeć tego wszystkiego w kinie, bo to jeden z tych filmów, które wydają się wręcz stworzone do puszczania na jak największym ekranie.

Przyjemnie było sobie przypomnieć tę historię w takim wydaniu, można potraktować jako rozbieżkę do nadchodzącej, stojącej po drugiej stronie adaptacyjnego spektrum „The Bride!” w reżyseri Maggie Gyllenhaal.

Splinter Cell: Death Watch

Sięgnąłem z ciekawości głównie z powodu polskiego wątku i faktu, że część akcji rozgrywa się w Gdańsku, w którym mieszkam. Nigdy nie grałem w żadną grę z Samem Fisherem, ale nostalgia okazała się niepotrzebna, aby wciągnąć się w tę historię właściwie od razu. Fabularnie to w sumie dość standardowy techno-thriller o starym wilku, który wbrew swojej woli wraca do szpiegowskiej gry, ale konwencja jest ograna tak sprawnie, że utarte schematy mi w ogóle nie przeszkadzały. Klimat techno-paranoi robi swoje, jednak najważniejsze są tutaj rewelacyjnie przemyślane i poprowadzone sceny akcji. Obserwując jak kryjący się w mroku Fisher rozprawia się ze swoimi przeciwnikami można poczuć, że mamy do czynienia z jakimś demonem z krainy cieni.

Szkoda, że ten pierwszy sezon jest taki krótki, bo całość nie trwa nawet trzech godzin, ale dzięki temu można podejść do niej jak do filmu i wciągnąć w jeden wieczór. Polecam, nawet jeśli nigdy nie słyszeliście o grze, a ich adaptacje omijacie szerokim łukiem. To po prostu świetnie zrealizowany thriller, chyba najlepszy, jaki widziałem w tym roku.

Pluribus

(tekst pisany 7.11, teraz dostępne są już trzy odcinki)

Tyle tych premier w tym tygodniu, że prawie zapomniałem o tej najważniejszej dla mnie -na Apple TV+ pojawiły się dwa pierwsze odcinki "Pluribus", czyli nowego serialu Vince'aGilligana (tego od "Breaking Bad" i "Better Call Saul") z Rheą Seehorn w roli głównej. Trudno pisać coś o nim bez spoilowania, więc do opisu fabuły posłużę się tylko enigmatycznym opisem "Najbardziej nieszczęśliwa osoba na Ziemi musi uratować świat przed szczęściem."

Obejrzałem te dwa odcinki od razu i mogę napisać, że na razie zapowiada się najlepsza serialowa produkcja science-fiction od lat. Od samego początku widać, że mamy do czynienia z czymś unikatowym i na wskroś autorskim. Te dwa odcinki pod względem narracyjnym i audiowizualnym są dopieszczone tak, jak to chyba tylko Gilligan potrafi. Znajdziemy tu charakterystyczne elementy jego stylu, z rozkosznie rozciągniętymi i skupionymi na szczegółach, pozornie nieistotnymi scenami, które dopiero potem nabierają znaczenia.

Oczywiście to wszystko podane z mieszanką naprawdę czarnego, groteskowego humoru pomieszanego z dużym ciężarem dramatycznym. Sama Seehorn jest cudowna, a jej rola ma potencjał dorównać kreacjom Bryana Cranstona w "Breaking Bad" i Boba Odenkirka w "Better Call Saul" (tam też była super, ale główna postać to główna postać).

Na razie jestem zachwycony i już wyczekuję kolejnych odcinków, bo zapowiada się niezwykła i przepiękna jazda. Sorry "Severence", ale możliwe, że "Pluribus" zostanie nowym ulubieńcem fanów quirky sci-fi.

Było czytane

Buddenbrokowie

Do lektury „Buddenbrooków" przymierzałem się od wielu lat, ale trudno było mi się na nią zdecydować.

Za Thomasa Manna zabrałem się w swoim życiu dość wcześnie, bo „Czarodziejską górę" przeczytałem w wieku siedemnastu lat, a „Doktora Faustusa" dwa lata później. Obie książki wywarły na mnie olbrzymie wrażenia, zaliczam je do grona tych, które istotnie przemodelowały mi parę rzeczy w mózgu. Jednak nie były to lektury łatwe — rozbudowany, staroświecki styl Manna i jego liczne rozważania filozoficzno-kulturowe trochę mnie wtedy przerastały. I tak sobie żyłem w przeświadczeniu, że opasła kobyła opowiadająca o upadku XIX-wiecznego niemieckiego mieszczaństwa będzie jedną z tych książek, po które w końcu sięgnę z poczucia narzuconego przez samego siebie obowiązku. Pewnie minęłoby jeszcze sporo czasu, gdyby nie fakt, że W.A.B wydało właśnie wersję z nowym tłumaczeniem autorstwa Jerzego Kocha.

Nie wiem, czy to kwestia nowego przekładu, czy mojej większej czytelniczej dojrzałości, czy może tego, że Mann skończył ją pisać jako dwudziestopięciolatek, ale wsiąkłem w nią kompletnie. W ogóle nie czułem ciężaru, którego tak się wcześniej obawiałem. Oczywiście nie chcę w ten sposób odjąć „Buddenbrookom" monumentalności, bo to powieść pod wieloma względami oszałamiająca. Przy całej gęstości znaczeniowej i wpisanej w tę historię tragedii, jest ona niejednokrotnie napisana ze swadą, a elementy komiczne (najczęściej w postaci karykaturalnych kupców kręcących się przy tytułowej rodzinie) nadają jej przyjemnej lekkości. Oczywiście mowa tu o humorze niemieckiego intelektualisty z samego początku XX wieku, więc jest to dowcip staroświecki, ale jednak wciąż świeży.

Nie czuję się na tyle mocny, aby w krótkim  poście wgryzać się mocniej w jedno z największych dzieł dwudziestowiecznej literatury, więc jeszcze tylko podzielę się pewnym osobistym wrażeniem, jakie odniosłem czytając ją prawie 120 lat po premierze. Lektura takich książek jak „Buddenbrookowie" w jakiś sposób pozwala mi się oswajać z przemijaniem i wiecznym cyklem nadchodzenia końców kolejnych światów. Członkowie rodziny Buddenbrooków żyją w czasie przejściowym, podświadomie przeczuwając, że epoka ich rodziny dobiega końca. Funkcjonują w cieniu własnego ojca oraz legend o dziadku jawiącym się w nich niczym mityczny heros o niespożytej sile, która pozwoliła mu zbudować imperium.

Zresztą sam Mann w ten sposób przenosi czytelnika do świata, który on sam mógł znać tylko z opowieści starszych członków swojej rodziny. Czytając strony tej powieści, czułem się trochę jak podróżnik w czasie, który można poznać tragedię pewnego zwieńczenia, ale robi to ze świadomością, że historia następnego stulecia przyniesie ich jeszcze trudną do zliczenia ilość. Ba, przecież dla samego Manna ta wieczna zmiana będzie jednym z podstawowych tematów książek, które będzie pisał przez następne pięćdziesiąt lat. Nie piszę tego, aby odjąć „Buddenbrookom" to, że jakoś naiwnie opisują ten koniec jako szczególnie ważny. Wręcz przeciwnie, właśnie ten uniwersalizm powieści, jej aktualność nawet po 120 latach jest tak uderzająca. Jakby nie był w niej zawarty zeitgeist danej chwili, ale coś wspólnego dla wielu innych końców.

Zamiast podsumowania, pozwolę sobie zakończyć skojarzeniowo, fragmentem piosenki „Song to Woody" Boba Dylana. Jeśli coś w Was porusza, to myślę, że „Buddenbrookowie" mogą być książką dla Was.

Hey, hey Woody Guthrie, I wrote you a song

'Bout a funny ol' world that's a-comin' along

Seems sick and it's hungry, it's tired and it's torn

It looks like it's a-dyin' and it's hardly been born

Isaak tom 2

Dzieciństwo w dużej mierze spędzone na oglądaniu i czytaniu “Dragon Balla” (oraz innych pozycji o bijących się chłopach) sprawiło, że mam słabość do przygodowych naparzanek tworzonych przez Japończyków. Parę lat temu dobitnie uświadomiła mi to lektura kolejnych tomów rewelacyjnej “Sagi Winalndzkiej”. Coś podobnego odnalazłem obecnie w, wydawanym od roku przez Hanami, “Issaku”. Seria opowiada o japońskim wojowniku i strzelcu wyborowym, który z tajemniczych powodów trafia do ogarniętej wojną trzydziestoletnią Europy, gdzie szybko staje po jednej ze stron konfliktu. Fabuła poprowadzona jest całkiem sprawnie, czuć dbałość o elementy historyczne, ale nie będę ukrywał, że najbardziej mnie w tym wszystkim kręcą sceny walk, zarówno tych jeden na jeden, jak i prowadzonych na większą skalę. Dynamika tych starć, na którą wpływa między innymi świetne kadrowanie, łączy się tu z przywiązaniem do detalu, co daje imponujący efekt. Jeśli lubicie trochę przerysowane (ale bez przesady) naparzanki i jeszcze ciekawi jak wygląda XVII-wieczna Europa przedstawiona oczami Japończyków (swoją drogą, ciekawie choć raz poczytać o “azjatyckim zbawcy), to polecam spróbować. Nawet jeśli seria nie wciągnie Was na tyle, aby inwestować w kolejne tomy, to ten jeden lub dwa tomy sprawdzą się jako kulturowa ciekawostka i zapewnią kawał solidnej rozrywki.

Come Prima

Wzorcowy przykład świetnie poprowadzonej opowieści drogi. Takiej, w której wspólna podróż jest okazją do przepracowania rodzinnych niesnasek, zmierzenia się z grzechami przeszłości i w końcu pojednania. Południe Francji w połowie lat pięćdziesiątych. Fabio to bokser amator i lekkoduch, któremu ostatnio nie powodzi się za dobrze. Narastające długi sprawiają, że jest coraz bardziej przypięty do muru. ”Na szczęście” u jego drzwi pojawia się niewidziany od lat Giovanni, który ma ze sobą urnę z prochami ich ojca. Licząc na pieniądze ze spadku, Fabio postanawia wyruszyć z bratem do rodzinnego miasteczka we Włoszech. Jak to bywa w takich historiach, wspólne perypetie pozwolą braciom zbliżyć się do siebie jak nigdy. Bardzo interesujący jest tu wątek historyczny, związany z powojennym kacem Włochów, którzy dali się uwieść Mussoliniemu i dołączyli do jego „Czarnych Koszul”. Ten istotny wątek sprawia, że ta opowieść nabiera dodatkowego ciężaru. I choć Alfred sięga po dobrze znane i sprawdzone schematy, to robi to z takim wdziękiem, że łatwo się dać temu komiksowi ponieść. W czym na pewno też pomaga klimat podróży przez włoską prowincję, człowiek sam ma ochotę wsiąść do samochodu i gdzieś się w ten sposób powłóczyć. Lubiący wzruszające, ale też zabawne przygodówki, koniecznie powinni sprawdzić.

Było grane

Silksong

Uff, w końcu pokonałem prawdziwego ostatniego bossa w „Silksong", więc czas trochę ponarzekać. Kocham tę grę i była to wspaniała podróż, ale nie zmienia to faktu, że bywa po prostu wk***iająca i męcząca. I nie mam tu na myśli wymagających bossów, bo o ile bywają bardzo trudni, to jednak w większości są super interesująco zaprojektowani i uczciwi. Zazwyczaj to kwestia rozpoznania ich schematów, czytania sygnałów i cierpliwości. Trzeba to lubić, ale tutaj bym się nie czepiał.

CO INNEGO, jeśli chodzi o te pierdzielone gauntlety, w których czasie musimy pokonywać kolejne fale pachołów. Aaa, nosi mnie jak tylko o tym myślę - te walki są często chaotyczne i irytujące z powodu bardzo małej przestrzeni, na których się rozgrywają. Są też po prostu nudne i upierdliwe, bo sprowadzają się do monotonnego powtarzania nudnych pojedynków. Grrr.
Jak już jesteśmy przy monotonnych elementach, to powraca tu także jedna z największych bolączek „Hollow Knighta", czyli odległość ławeczek (savepointów) od kolejnych bossów/gauntletów. Bieganie przez dwie minuty, aby dostać wciry w minutę od bossa to naprawdę nie jest element, którego ktokolwiek mógłby być fanem. Sprowadza się do tego, że więcej czasu niż na walce spędzamy na nudnym bieganiu w kółko.

Jeśli zaś mowa o bieganiu w kółko, to w grze za dużo jest qeustów, które polegają na tym, że trzeba coś zebrać z poległych wrogów (jeden nawet jest obowiązkowy), co sprowadza się do krążenia po znanym nam terenie i biciu tych samych pachołów. Pół biedy, gdyby te zadania nie były potrzebne do niczego ważnego, ale jeśli chcemy odblokować trzeci akt (a chcemy) i poznać prawdziwe zakończenie, to trzeba je wykonać. Co ostatecznie sprowadza się do czasochłonnego i nudnego backtrackingu. No i niektóre sekwencje platformowe — może to już kwestia tego, że nie jestem w nie dobry, ale według mnie część z nich została zaprojektowana w sposób, który zmusza gracza do wielu powtórek. Bo jeśli jednocześnie trzeba wykazywać się chirurgiczną precyzją i w biegu rozpoznawać "co dalej", to dla mnie jest to czysta designerska złośliwość.

W sumie sporo tego, ale na szczęście gra dowozi o wiele częściej, a kiedy wzbija się na wyżyny ,to jest cudowna. Jednak w pełni rozumiem ludzi, którzy w pewnym momencie rzucają ją w pizdu.

Poczujmy się staro

Ace Ventura: Zew natury - 30 lat

10 listopada 1995 roku widzowie w amerykańskich kinach mogli po raz pierwszy obejrzeć “Ace Ventura: Zew natury”. Druga część filmu o przygodach zwierzęcego detektywa przeszła do historii kina za sprawą sceny, w której grany przez Jima Carreya bohater wychodzi z tyłka sztucznego nosorożca. Do dzisiaj uznawana ona jest za szczytowe osiągnięcie zachodniej cywilizacji i na zawsze pozostanie dowodem, że istnieje coś takiego jak obiektywne arcydzieło.

Counter-Strike - 25 lat

9 listopada 2020 roku świat rozgrywek sieciowych zmienił się na zawsze. To wtedy Valve oficjalnie wypuściło „Counter-Strike” (gra pojawiła się rok wcześniej jako mod do „Half-Life”). Swojego czasu była to prawdziwa rewolucja — realistyczna (w stosunku do konkurencji) i skupiona na taktyce rozgrywka przeniosła e-sport na nowy poziom. Dla mojego pokolenia to także symbol grania na lekcjach informatyki (to był zawsze piękny absurd), a w późniejszych latach zakrapianych nocek z kolegami. Nigdy nie byłem w nią dobry, ale jestem zdania, że mapa de-dust powinna zostać uznana za fragment dziedzictwa kulturowego ludzkości.

Postaw kawkę i wesprzyj powstawanie tego newslettera


Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.