Kusi na Newsletter #19

Zombie i księgowi w spektrum

Ostatnio bardzo dużo jeżdżę na rowerze i zdarza mi się myśleć o tym, jak trudno byłoby mi się tej umiejętności nauczyć w dorosłym życiu. Wydaje się to strasznie stresujące. Zresztą jako osoba, która wciąż nie ma prawa jazdy i próbuje się przełamać, aby pójść na kurs, wiem jak blokujący może być taki stres przed nauką czegoś nowego. Z drugiej strony, rozpoczęcie treningów BJJ pokazał mi, jak satysfakcjonujące i odświeżające to bywa. No dobra, ale właściwie temu piszę o tym we wstępnie do popkulturalnego newslettera? Ma to związek z grami komputerowymi i powracającą od czasu do czasu przemyśleniami na temat tego, jak dziwne musi wejście w ten świat w wieku dojrzałym. Kiedyś musiało to być dużo prostsze — w czasach platformówek w stylu “idź w prawo i skacz” albo pierwszych gier fpp sterowanie ograniczało się do kilku klawiszy. W roku 2025 duże gry są zazwyczaj o wiele bardziej skomplikowane — nie chodzi nawet o ogrom opcji ruchu, ale też pewne zasady, którymi te narosły przez dekady swojej ewolucji. Kiedy siadam do jakiejś dużej produkcji TPP, to jestem w miarę spokojny, że będę wiedział jak grać w daną grę właściwie z marszu. A weźmy sobie, chociażby fana “Wiedźmina”, który w końcu postanowił zagrać w trzecią część jego growej adaptacji. Ile czasu zajmie mu ogarnięcie podstaw, o których ja nawet nie myślę? Wiadomo — korzystanie z popkultury wymaga pewnego obycia, nawet oglądanie filmów zyskuje na pewnym doświadczeniu, ale to jednak umiejętność bierna, dzieje się automatycznie. Natomiast gry jako rozrywka mają bardzo wysoki próg wejścia. Jestem bardzo ciekaw, czy macie doświadczenia w tej kwestii albo znacie kogoś, kto na przykład zaczął grać dopiero niedawno i szybko zaadaptował się do obsługi nowego dla siebie medium? Chętnie bym o tym poczytał.A teraz zapraszam do lektury części właściwej newslettera.

PS. Tak jak pisałem tydzień temu, z powodu życiowych zawirowań (pozytywnych!) nie wiem, czy uda mi się w przyszłym tygodniu przygotować dla Was newsletter, choć oczywiście postaram się, aby to zrobić.

Trailery

Toxic Avenger

Po trailerze do nowej wersji „Toxic Avengera” spodziewałem się chyba wszystkiego… oprócz tego, że będzie łączył campowy gore z kinem familijnym. Wygląda to zaskakująco dobrze (może nawet za bardzo), więc czeka nas chyba intrygujące, choć pewnie dla wielu zbyt obrzydliwe, filmowe doświadczenie.

Please Don’t Feed The Children

Mamy tu do czynienia z nepobaby klasy ciężkiej, bo zapowiedź dotyczy debiutu reżyserskiego córki samego Stevena Spielberga. Wygląda to jak dość typowy dreszczowiec o uwięzieniu przez psychopatkę, ale pewnie i tak warto będzie zobaczyć, czy mamy do czynienia z nowym talentem, czy jednak to tylko kwestia nazwiska. W USA film trafi na niedostępną u nas platformę Tubi, więc za jakiś czas pewnie będzie można go zobaczyć na jakimś VOD.

Eden

Ostatnim filmem Rona Howarda, który mi się podobał był “Wyścig” z 2013 roku, ale muszę przyznać, że to wygląda srogo. Film ma opowiadać, opartą na prawdziwych wydarzeniach, historię grupy ludzi, którzy w napędzani idylistycznymi wizjami postanowili porzucić cywilizację zamieszkać na tytułowej wyspie. Jak wskazuje trailer, rzeczywistość dośc mocno zweryfikowała ich założenia. Wygląda mocno, a do tego w obsadzie znaleźli się Jude Law, Vannesa Kirby, Ana de Armas, Sydney Sweeney i Daniel Bruhl.

Newsy

Russell Crowe w obsadzie “Nieśmiertelnego”

Wrzucam ten news po to, aby przypomnieć o tym, że ten reboot „Nieśmiertelnego” naprawdę powstaje i pracę nad nim nabierają tempa. Teraz ogłoszono, że do obsady dołącza Russell Crowe. Nie wiadomo jeszcze kogo zagra, ale pewnie wszyscy wyobrażamy go sobie w jakiejś mentorskiej roli.

“Elio” najgorzej zarabiającą animacją Pixara w historii

Oj, Disney nie ma za dobrego roku (poza świetnym wynikiem aktorskiej wersji „Lilo and Stitch”), a teraz dołączyła kolejna porażka - “Elio”, czyli najnowszy film Pixara, zaliczył najgorszy weekend otwarcia w historii tego studia. W weekend otwarcia na całym świecie zarobił niecałe 35 milionów dolarów. Cóż, lata rozdrabniania marki nijakimi filmami w końcu przynoszą gorzki efekt.

Konkurs sobowtórów Pedro Pascala

Wydawać by się mogło, że popularność konkursów sobowtórów to coś, co ludzkość ma już dawno za sobą, ale ostatnio znowu o nich głośno. Jakiś czas temu hitem okazały się zdjęcia Timotea Chalamata, który osobiście odwiedził konkurs na swojego klona. Teraz do sieci trafiły zdjęcia ze zmagań sobowtórów ulubieńca tłumów w postaci Pedro Pascala. Wygrał go widoczny po lewej mieszkający w Nowym Jorku George Gountas. Nagrodą było pięćdziesiąt dolarów i roczny zapas burrito.

Denis Villeneuve nakręci nowego Bonda

Plotkom nadszedł koniec - następny film o Bondzie ma już swojego reżysera, którego obecność potwierdza, że Amazon ma raczej poważne plany dotyczące tej francyzy. Villeneuve ostatnio kojarzy się głównie z “Diuną”, ale pragnę przypomnieć o tym, że ma na koncie także rewelacyjne “Sicario”, więc kino sensacyjne nie jest mu obce. Sam bohater newsa skomentował sytuację tak:

“Some of my earliest movie-going memories are connected to 007. I grew up watching James Bond films with my father, ever since Dr. No with Sean Connery. I’m a die-hard Bond fan. To me, he’s sacred territory,”

Powstaje kontynuacja “Social Network”

Przez piętnaście lat od premiery “Social Network” świat social mediów delikatnie się zmienił, więc nie dziwi, że Aaron Sorkin chce wrócić do tematu historii Facebooka i jego znaczącego wpływu na rzeczywistość, także tę polityczną. Ma zarówno napisać scenariusz do filmu jak i go wyreżyserować .

Było oglądane

Księgowy 2

Pierwszy „Księgowy” był filmem, który chyba trochę zbyt silił się na wielką powagę, przez co chwilami bywał bardzo nieporadny. Druga część dalej jest produkcją bardzo nierówną i pod pewnymi względami kłopotliwą, ale za to potrafi dać bardzo dużo radości z oglądania. I wcale nie chodzi o część sensacyjno-napieprzankową, bo ta jest dość generyczną. Najlepsze są wszystkie fragmenty ukazujące relacje dwóch bardzo nietypowych braci. I choć mam trochę problem z ukazywaniem autyzmu jako supermocy, to akurat ten osobisty wątek wydaje się działać bardzo korzystnie na ukazywanie osób nieneurotypowych. Kiedy bohater grany przez Afflecka w kontrze na nazwanie dziwnym, odpowiada coś w stylu “Po prostu jestem sobą”, to uderza w sedno takich relacji. Zresztą, fakt, że to postać Barthela (niby ta bardziej “normalna”) wychodzi na tego, który gorzej radzi sobie ze swoimi problemami, także fajnie tu wygrywa. Jako akcyjniak ogląda się ten film po prostu przyjemnie, ale kwestia kontaktów z bliską autystyczną osobą sprawia, że warto go obejrzeć. Chociażby po to, aby zobaczyć jak z ukazywaniem tej kwestii radzi sobie współczesne amerykańskie kino. Obecnie do obejrzenia na Amazon Prime Video.

28 lat później


Cudowne i obecnie bardzo rzadkie uczucie — pójść do kina na wysokobudżetową, gatunkową produkcję i w czasie seansu kilka razy nie móc uwierzyć w to, co właśnie odjebało się na ekranie. Co prawda “28 lat później” jest przedstawicielem zjawiska wszechobecnej sequalizacji, ale nie ma nic wspólnego z łatwym skokiem na kasę opartym na sentymencie do lubianej franczyzy. Danny Boyle (ze scenariuszowym wsparciem Alexa Garlanda) pokazuje, że nawet w tak na wskroś wyeksploatowanej konwencji, jak filmy o zombie, jest miejsce na śmiałe eksperymenty i powiew świeżości.

Owszem, scenariusz próbuje poruszać może trochę za dużo tematów (z covidem i Brexitem włącznie), przez co bywa naprawdę bałaganiarski, ale ten bajzel jest efektem bezkompromisowej, autorskiej szarży, która nie zwalnia nawet na chwilę. Może ona zachwycić, jak i kompletnie odrzucić, ale w świecie zachowawczych, opartych na bezpiecznych schematach blockbusterów, to dla mnie wartość sama w sobie. Nie jestem w stanie nie pałać sympatią do produkcji, w której przemoc godna przedstawicieli klasyki gore łączy się z filozoficznym zacięciem. I znowu, kolejne alegorie bywają czasami zbyt łopatologiczne i film potrafi na tym ucierpieć, a nawet kilka razy wywalić się na gębę, ale niczym jego bohaterowie - wstaje i pędzi dalej. Jest w tym wszystkim wspaniała energia.

“28 lat później” wyrywa widza ze strefy komfortu nie tylko za sprawą ekranowego okrucieństwa. Tę rolę spełnia między innymi montaż, często wybijający z rytmu, czasami wręcz wyglądający na specjalnie spartolony, czego efektem jest ciągłe poczucie , że "coś jest bardzo nie tak”. To samo można powiedzieć, o pojawiających się gęsto przebitkach scen batalistycznych z klasycznych filmów czy propagandowych nagrań archiwalnych z okresu II wojny światowej. A to nie koniec formalnych atrakcji. Ich transowy charakter pięknie kontrastuje z majestatycznymi obrazami przyrody, także istotnymi dla charakteru całości.

Można ten film pokochać albo kompletnie się nim zmęczyć, ale chyba trudno podejść do niego w sposób neutralny. I właśnie dlatego, wszyscy powinniśmy kibicować jego kinowym wynikom. Tak jak w przypadku “Grzeszników”, kasowy sukces może być kolejnym dowodem na to, że widzowie tęsknią za powrotem produkcji blockbesterowych zapędach, które jednocześnie są "jakieś".

PS. Kiedy człowiek myśli sobie, że ten film nie jest w stanie go zaskoczyć, to wtedy następuje kilka ostatnich, powodujących opad szczęki, minut. Po czymś takim czekam na kolejną część (planowana jest trylogia), bo to wygląda na zapowiedź tego, że panowie pokazali nam tylko przedsmak prawdziwej jazdy.

PS2. Ralph Fiennes jest tutaj najpiękniejszy, ale nawet nie będę zdradzał dlaczego. To trzeba odkryć samemu.

Było czytane (lub słuchane)

Ja, Robot

Odnoszę wrażenie, że to jedna z tych książek, o których słyszeli wszyscy fani sceince-fiction (choćby ze względu na trzy prawa robotyki), ale mało kto ją czytał. Ja sam zaliczałem się do tego grona, choć po raz pierwszy o tym tytule dowiedziałem się lata temu, z okazji premiery koszmarnej adaptacji z Willem Smithem w roli głównej (to może tłumaczyć, czemu nie sięgnąłem po książkowy oryginał). Podczas słuchania tego audiobooka zaskoczyło mnie, jak zabawne bywają zawarte w nim opowiadania — Asimova znałem wcześniej z pierwszej trylogii „Fundacji” oraz „Końca Wieczności”, które mi się bardzo podobały, ale należały do kategorii książek śmiertelnie poważnych. Natomiast w „Ja, Robot” niektóre historie przypominają niektóre humorystyczne pomysły Lema. Poszczególne opowiadania dotyczą kolejnych etapów rozwoju robotów oraz ich kontaktów z ludźmi. Zaczyna się o opowieści o dziewczynce zakochanej w robocie-towarzyszu, a kończy na historii o niemożności rozróżnienia mechanicznego tworu od żywego człowieka. Asimov skupia się w nich głównie na perypetiach specjalistów (głównie naukowców), którzy muszą zmierzyć się z nieoczekiwanymi problemami związanymi z funkcjonowaniem robotów. Te historie bywają naprawdę zabawne (na przykład ta o robocie masowo czytającym romansidła) i rozrywkowe, ale przy okazji stawiają uniwersalne pytania związane ze skokowym rozwojem technologii (temat dzisiaj bardzo aktualny). Co więcej, to twory literacko bardzo sprawne, co wcale nie jest częste, gdy mowa o literaturze science-fiction z połowy XX wieku. Ja przesłuchałem ją w formie audiobooka na Audiotece. Waldemar Barwiński w roli lektora naprawdę daje radę. Jeśli ktoś jeszcze nie zna, a lubi fantastykę naukową, to bardzo polecam się zapoznać.

Komiksy

Omega Men

W zeszłym newsletterze pisałem Wam o tym, że z przyjemnością ponownie przeczytałem “Mister Miracle’a” napisanego przez Toma Kinga. Ta lektura zrobiła na mnie na tyle duże wrażenie, że postanowiłem sięgnąć po jakiś inny, nieznany mi jeszcze, komiks tego scenarzysty. Wizyta w gdańskiej mediatece (mają tam spory wybór komiksów, w ogóle radzę poszukać czy Wasze biblioteki nie mają takich działów, bo robi się to coraz popularniejsze) zaowocowała wypożyczeniem “Omega Men”. Podobnie jak we wspomnianym już “Mister Miracle”, czy chociażby “Visionie”, King wykorzystuje superbohaterskie uniwersum, aby opowiedzieć historię o zgoła odmiennej tematyce. Tym razem padło na Kyle’a Raynera, obecnie pełniącego w uniwersum DC funkcję Białej Latarni, który wplątuje się w konflikt pomiędzy grupą tytułowych rebeliantów, a tyranicznymi władzami tak zwanej Cytadeli. Jak to u Kinga bywa, sprawa nie jest tak oczywista, jak się na początku wydaje, a odcienie szarości szybko stają się tymi dominującymi. Pod przykrywką superhero kryje się rasowy thriller polityczny o zbrojnym przewrocie (King przez kilka lat pracował jako analityk CIA, więc może znać temat trochę lepiej niż przeciętny scenarzysta), więc mogę go polecić nawet tym nieprzepadającym za trykociarską konwencją. Muszę się jednak trochę przyczepić do tego, że narracyjnie bywa to rzecz mocno zamotana (zwłaszcza przeskoki czasowe) i dość łatwo zgubić wątek. Do tego uczuleni na religijny patos będą mieli do przełknięcia dodatkową łyżkę dziegciu.

Było grane

Clair Obscure: Expedition 33

Uf, w końcu ją przeszedłem. Przez większość czasu byłem tą grą zauroczony, bo w sumie wszystko mi w niej podpasowało. Szczególnie przepiękny, bardzo pomysłowo pokazany świat (niektóre poziomy to estetyczna ekstaza) i system walki. Wiem, że niektórzy na niego narzekają, ale ta zabawa w uniki i parowanie jest akurat czymś, w czym czuję się bardzo dobrze. Jednak lata grana w gry From Software przyniosły efekt.

Jednak prawdziwy zachwyt pojawił się dopiero pod sam koniec głównej fabuły, kiedy możemy już wyruszyć na zmierzenie się z ostatecznym bossem lub swobodnie pozwiedzać resztę świata i rzucić wyzwanie trudniejszym przeciwnikom. Dla mnie wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa i możliwość wykorzystania pełni możliwości naszych postaci i całego systemu ich rozwoju.

Jrpg przyzwyczaiły nas przez lata, że walka wieńcząca główny wątek rzadko kiedy jest to najcięższą, a prawdziwi zapaleńcy mogą sprawdzić swoje umiejętności na ukrytych przeciwnikach. Dla mnie "Clair Obscure" wprowadza ten motyw na wyższy poziom, bo rozmiar zawartości "bonusowej" jest naprawdę porażający, nie wiem, czy nie spędziłem na jej eksploracji więcej niż na części właściwej.

Nie sądziłem, że aż tak się w to maksowanie gry zaangażuje, bo zazwyczaj nie jestem jego fanem. Miałem takie "a chwilę sobie poszperam, a potem do brzegu", ale za każdym razem okazywało się, że ta nowa lokalizacja wciąga mnie na maksa. Duża w tym zasługa faktu, że rozwój naszych postaci jej satysfakcjonujący właściwie do końca, bo ciągle dostajemy nowe możliwości zabawy. To dopiero na wyższych poziomach zaczyna się zabawa z buildami postaci, przydzielaniem odpowiednich pikto i lumin (wcześniej traktowałem je po macoszemu) oraz dostosowania strategii pod konkretnego przeciwnika. Mega siadło mi to, że pomimo wzrostu potęgi naszych postaci (poczucie grania srogimi mocarzami jest super) oraz trudniejszych przeciwników, jej sedno pozostaje takie samo, nadal parowanie i kontry to podstawa każdego pojedynku. Pomimo coraz większej komplikacji walk nie zostaje zgubiona ich esencja.

"Clair Obscure: Expedition 33" to w pewnym sensie dwie gry w jednym. Ta pierwsza, jeśli ktoś oczywiście opanuje bloki i kontry, jest wymagająca, ale nie dochodzi pod tym względem do rejonów krytycznych. Ta druga natomiast potrafi wrzucić bieg na poziom godny trudniejszyuch bossów w "Elden Ringu". Dla każdego coś miłego.

Minus tego wszystkiego jest taki, że finałowa walka traci w ten sposób na epickości. Moja drużyna była tak przypakowana, że ostatni boss nawet nie zdążył zaatakować przed tym jak został wgnieciony w ziemię. To jednak było trochę rozczarowujące.

PS. Rozpykałem chyba wszystkich najważniejszych bossów oprócz Simona - jak zobaczyłem jego drugą fazę, to stwierdziłem, że znajomość swoich ograniczeń to także forma zwycięstwa.

Poczujmy się staro

“Szczęki” - 50 lat

W zeszłym tygodniu ją przeoczyłem, a to przecież jedna z najważniejszych rocznic w historii popkultury. 20 czerwca 1975, pięćdziesiąt lat temu, do kin weszły „Szczęki” Stevena Spielberga. Film obiecującego, ale wciąż mało doświadczonego filmowca na zawsze zmienił oblicze kina rozrywkowego i rozpoczął trwającą do dzisiaj epokę blockbusterów. Produkcja o morderczym rekinie jako pierwsza zarobiła na sprzedaży biletów ponad 100 milionów dolarów i do dzisiaj pozostaje wzorcowym przykładem doskonałego budowania napięcia na ekranie. Pisać można by pewnie godzinami, ale ja ograniczę się do wspomnienia mojej ulubionej anegdotki związanej z dziełem Spielberga:

Kultowy tekst "You're gonna need a bigger boat" pojawił się w filmie przez przypadek, nie był obecny w scenariuszu, a narodził się jako żart powtarzany przez ekipę. Jego źródłem były ciągłe problemy budżetowe, z jakimi ciągle borykano się na planie zdzjęciowym. Ich symbolem stała się łódka, która miała służyć do transportowania sprzętu, ale była po prostu za mała. To wtedy narodziło się właśnie "You're gonna need a bigger boat". Odzywka wkrótce przerodziła się w wewnętrzny żart filmowców i służyła do komentowania wszelkich przeszkód pojawiających się w czasie produkcji. Grający Martina Brody'ego Roy Scheider postanowił przemycić tekst do jakiejś sceny, za co miłośnicy kina są mu wdzięczni do dzisiaj.

Postaw kawkę i wesprzyj powstawanie tego newslettera

Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.