Kusi na newsletter #12

Nicolas Cage broni plaży, a Kevin Bacon ściga demony.

W tym tygodniu złamano mi serce. Stało się to za sprawą cudownej gry “Blue Prince”, którą polecałem tutaj dwa tygodnie temu. Niezwykle uzależniający tytuł, przy którym spędziłem, co jest dość przerażające, prawie pięćdziesiąt godzin tylko po to, aby zrobić sobie przerwę wymuszoną okropnym bugiem w wersji na PS5 - otóż wielu graczom, którzy przekroczyli w niej setny dzień, przestaje się zapisywać jakikolwiek progres. Nie można nawet rozpocząć zupełnie nowej gry, bo ta też się nie zapisuje. Co więcej, po przeczytaniu kilku dyskusji na reddicie wychodzi, że trwa to od premiery gry, od której zaraz minie miesiąc. Dawno nie spotkałem się aż z taką techniczną wtopą, zwłaszcza związaną z tak wspaniałą grą. Czuję się prawie jak ponad dwadzieścia lat temu, kiedy za sprawą uniemożliwiającego pokonani ostatniego bossa błędu w „Baldur’s Gate 2” musiałem polować na nieposiadany przeze mnie numer CD-Action z płytką zawierającą odpowiedni patch. Człowiek myśli sobie, że w roku 2025 takie błędy powinny być rozwiązywane raz-dwa, a jednak rzeczywistość weryfikuje oczekiwania. Swoją drogą, nawet nie próbuję sobie wyobrazić jaki stres musi to generować wśród pracowników studia, którzy od kilku tygodni nieskutecznie próbują naprawić ten fakap. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że sukces ich gry prawdopodobnie zaskoczył ich samych, więc stawka jest jeszcze wyższa. Pomimo frustracji kibicuję im, bo to jednak zbyt fajny tytuł, by ciągnął się za nim tak potężny smród.

A teraz zapraszam do kolejnego odcinka mojego popkulturowego przeglądu.

Trailery

Together

Możliwe, że świadczy to o czymś niezdrowym, ale jakoś lubię filmy, w których aktorzy związani ze sobą w prawdziwym życiu odgrywają pary w kryzysie. Przykładem mogą być chociażby Kirsten Dunst i Jesse Plemons w “Psich pazurach”. W “Together” będziemy mogli zobaczyć, jak z tym zadaniem poradzi sobie małżeństwo w postaci Allison Brie i Dave’a Franco. Film ma być body horrorem opowiadającym o parce przeprowadzającej się na wieś, aby rozpocząć idylliczne życie w pięknym domku. Jak widać w trailerze, ich związek stanie się aż za bliski, w czym “pomoże” jakaś nadnaturalna siła. Chyba jest na co czekać.

Iluzja 3

Mam pewną słabość do tej serii. Może wynika ona z tego, że twórcy z uroczą bezczelnością idą w kretyńskie fabuły, które bawią pomimo wszystkich dziur logicznych? To trochę jak ze sztuczką magiczną — wiemy, że to wszystko bujda, ale po co psuć sobie zabawę zadawaniem niepotrzebnych pytań? Trzecia część nie zamierza schodzić z obranej wcześniej drogi — ekipa pod wodzą Jessego Einseberga (nasz on!) znowu sprawia wrażenie, jakby iluzjoniści byli jakimiś nadludźmi, a akcja przeskakuje rekina już w samy trailerze. Będzie to kosmicznie głupie, ale prawdopodobnie całkiem urocze.

Highest 2 Lowest

Z filmami Spike’a Lee bywa różnie (świetny “BlacKkKlansman”, średniawy “Da 5 Bloods”), ale jeśli w grę wchodzi jego kolejna współpraca z Denzelem Washingtonem, to sprawa od razu staje się bardziej interesująca. “Highest 2 Lowest” ma być reinterpretacją “High Low” w reżyseri Akiry Kurosowy. Akcja ma kręcić się wokół bogatego producenta muzycznego, który zostaje wplątany w intrygę związaną z porwaniem dla okupu. Zapowiada się gęsto i pozostaje mieć nadzieję, że Spike Lee po latach przerwy dalej potrafi wrócić do dawnej formy.

Newsiki

Premiera GTA VI opóźniona

Rockstar oficjalnie ogłosił, że premiera “GTA VI” została przesunięta na maj 2026 roku. Wśród graczy oczywiście zawrzało, ale tak naprawdę chyba wszyscy powinniśmy się tego spodziewać, bo opóźnienia w dostawie gry, to wręcz taka mała tradycja tego studia. Przekornie można stwierdzić, że gdyby nowe GTA dotarło na czas, to byłoby to niewłaściwie. “GTA V” wyszło dwanaście lat temu, więc w tej skali te trochę ponad pół roku, to już naprawdę niewiele.

Za to, na osłodę łez, pojawił się nowy trailer:

Trump ma plan zaorać przemysł filmowy

Geniusz ekonomiczny Donalda Trumpa dosięgnął też przemysłu filmowego. Prezydent USA w widocznym powyżej tweecie ogłosił, że zamierza nałożyć 100-procentowe cła na wszystkie filmy wyprodukowane poza granicami kraju. Ma to dotyczyć też hollywoodzkich filmów (czyli większości kinowych hitów), które są nawet częściowo kręcone w innych krajach. Jeśli dojdzie to do skutku to branża wciąż podnoszącą się po takich kryzysach jak pandemia, strajki scenarzystów czy ostatnie pożary w Los Angeles, dostanie kolejnego kopa w twarz.

Zapowiedziano drugi sezon Szoguna

Patrząc na popularność i liczbę nagród było to raczej wiadome, ale serialowy „Szogun” oficjalnie dostanie drugi sezon. Z jednej strony to dobra wiadomość, bo mamy do czynienia z rewelacyjną serią, z drugiej problemem może być fakt, że twórcy nie będą się już opierać na książce Clavella, bo tą wyczerpał już sezon pierwszy. Do tego trochę sobie poczekamy, bo zdjęcia mają ruszyć dopiero na początku przyszłego roku, co sugeruje, że nowe odcinki zobaczymy najwcześniej pod koniec 2027.

Następny Batman bez Reevesa za sterami

Jeśli myśleliście, że druga część Batmana z Pattinsonem czai się już tuż za rogiem, to muszę Was zmartwić - własnie ogłoszono, że pracę nad filmem ruszą dopiero w 2026 roku. Co więcej, z powodów osobistych, prawdopodobnie za kamerą stanie inny reżyser niż Matt Reeves.

Było oglądane

Surfer

Dumny reprezentant podgatunku, jakim stały się już “dziwne filmy z Nicolasem Cagem”.Cage wciela się tu w rolę bezimiennego mężczyzny, który zabiera swojego nastoletniego syna nad ocean, aby trochę z nim poserfować i oznajmić, że ma zamiar kupić stojący na plaży, kiedyś należący do jego rodziny, dom. Jednak pierwsze problemy pojawiają się chwilę po wejściu na plażę — okazuje się, że ta znajduje się pod kontrolą grupy dryblasów pilnujących, aby korzystali z niej tylko lokalesi. Bohater nie zamierza ustąpić, co w konsekwencji zmieni jego życie w koszmar. Film Finnegana szybko zmienia się w coś na kształt kina survivalowego, tyle że protagonista nie znajduje się w, dajmy na to, tropikalnej dżungli, tylko na parkingu przy rajskiej plaży, do tego wszędzie naokoło są ludzie, co tylko zwiększa poczucie osamotnienia. Fragmenty pokazujące jego coraz większą udrękę spowodowaną brakiem jedzenia, wody i dotkliwym upałem są rewelacyjne. Cage jak mało kto potrafi odegrać powolne opadanie w otchłań szaleństwa, a tutaj dostał prawdziwe pole do popisu. Odpala się po całości, a psychodeliczne zagrywki formalne mu w tym wtórują.

„Surfer” za sprawą nieskomplikowanej fabuły sprawnie bierze się za kilka tematów z wysokiej kategorii wagowej: znajdziemy tu satyrę na toksyczną męskość spod znaku manosfary, krytykę ksenofobii czy niemożliwą do wygrania walkę z system, która przedstawiona jest tu niezwykle boleśnie i frustrująco. Jednak nie dostaje się tu tylko “tej drugiej stronie”, bo główny bohater też daje ponieść się swojej obsesji i fiksacji na czymś, co zaczyna zasłaniać mu nie tylko trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość, ale też wypacza jego moralny kompas.

Całkiem niegłupi, ujmujący audiowizualnie eksperyment gatunkowy, który powinien ucieszyć zarówno tych mających ochotę tylko na intensywną dawkę cageizmu, jak i tych lubiących pogrzebać trochę pod rozrywkową otoczką. Warto wybrać się do kina, bo plażowe widoczki pięknie wyglądają na dużym ekranie.

Mulholland Drive

Jestem fanem trwającego od jakiegoś czasu trendu ponownego wypuszczania do kin klasycznych filmów, bo zobaczenie ich na dużym ekranie to dla mnie zawsze przeżycie naznaczone sporym ładunkiem emocjonalnym. W ciągu ostatniego roku miałem okazję w ten sposób zobaczyć między innymi „Spragnionych miłości”, „Oldboya” czy „Nienawiść”. W ten weekend do tego grona dołączyło „Mullholland Drive” Davida Lyncha. Dzieło z serii “Oglądałem tak dawno, że tylko mi się wydawało, że dobrze pamiętam”. Pomińmy tym razem rozważania na temat rozumienia fabuły na rzecz doznań estetycznych i emocjonalnych (choć klucz o rozbiciu osobowości spowodowanej zakazanym czynem pasuje tu jak ulał). W „Mullholland Drive” Lynch do perfekcji doprowadził, stanowiący jedną z jego obsesji, temat lukru i świecidełek, które nieudolnie próbują ukryć trawiącą zachodnie społeczeństwo zgniliznę. Ta przedziera się z ekranu nieustannie, nawet najpiękniejsze kadry nie są w stanie zniwelować wciąż narastającego poczucia niepokoju wynikającego z wiedzy, że pod tym wszystkim czyha koszmar. Hollywood jako fantazyjna kraina łudzącą naiwnych wizją szczęścia i sławy w wizji Lyncha staje się jednym z najmroczniejszych miejsc na świecie. Zapomniałem już, jak zjawiskowa jest rola Noemi Watts, która z takim samym kunsztem odgrywa głupiutką i słodką Betty, jak pogrążoną w obsesji Diane. Uzyskany efekt jest mocno konfundujący, bo jednocześnie widzimy, że to ta sama osoba, ale jednocześnie trudno o bardziej oddalone od siebie postaci. Ta wydawać by się niemożliwa do połączenia dwoistość idealnie zgrywa się z atmosferą całego filmu. Przyznam się, że po wyjściu z kina na chwilę dopadło mnie dojmujące poczucie nierzeczywistości, co chyba jest najlepszą możliwą rekomendacją.

Co tam mielę serialowo

The Bondsman

Są takie seriale, które zaczyna się oglądać już za sprawą samego opisu. No bo jak tu nie zainteresować się produkcją, w której Kevin Bacon wciela się we wkrzeszonego łowcę nagród mającego ścigać uciekające z piekła demony? No nie da się. Od razu ostrzegę, że to serial z grupy “głupotka do oglądania przy obiedzie”, bo sporo rzeczy jest tu niedopracowanych, a fabuła toczy się mocno chaotycznie i niezbyt dobrze jej wychodzi silenie się na poważniejszą niż pozwala na to konwencja. Jako plusy na pewno warto wskazać klimat (z będącą ważnym elementem muzyką country na czele), czarny humor oparty w dużej mierze na gore i diabelnie charyzmatycznego Bacona. Odcinki trwają około 30 minut, więc sezon wlatuje niepostrzeżenie. Dla fanów campowej rozrywki powinien być zadowoleni. Do obejrzenia na Amazon Prime Video.

Było czytane

Play Nice. Powstanie, upadek i przyszłość Blizzarda

Historia Blizzarda odzwierciedla drogę, jaką przeszła cała branża gier video. To opowieść o studiu, które stało się ofiarą własnego sukcesu. Założona na początku lat 90 przez grupę zapaleńców firma dokonywała przełomu za przełomem, tworząc tak potężne marki jak “Warcraft”, „Diablo” czy „Starcraft”. W ciągu kilkunastu lat nazwa Blizzard stała się synonimem jakości i szlifowania swoich tytułów nawet kosztem wielokrotnie przesuwanych dat premiery. Wszystko zmieniło się, kiedy stał się częścią Activision kierowanego przez nastawionego na zysk za wszelką cenę Bobby’ego Kotticka.

W swojej najnowszej książce dziennikarz śledczy Jason Schreier postanowił przybliżyć, jak doszło do tego, że niegdyś uwielbiane przez graczy studio mogło tak pobłądzić i stać się przykładem wypaczeń toczących cały ten biznes. Z jednej strony pokazuje, jak niszczące dla kreatywności jest zarządzanie za pomocą tabelek, w których liczą się tylko zyski, a z drugiej przedstawia, że firma wcześniej też miała swoje problemy. Bardzo cenię sobie próby rozbijania mitu przedsięwzięć, które eksploatują pracowników i namawia ich, aby ci zajeżdżali się w imię “pracy przy czymś wielkim”. Schreier pokazuje brzydką stronę tej “pięknej” idei — niekończące się crunche, wielki stres, wszechobecny seksizm, brak zdrowych granic w zarządzaniu zespołem i niskie zarobki - to część mrocznego oblicza Blizzarda (jak i dużej części gamadevu), o którym to przeczytacie.

Autor z całą pewnością wykonał imponującą reporterską robotę przy zbieraniu materiału, co czuć na prawie każdej stronie, ale mam pewne uwagi. Jest to też książka napisana czasami dość chaotycznie (czasami trudno nadążyć za chronologią wydarzeń) i warto mieć na uwadze, że nie jest to pozycja “nerdowska” w tym sensie, że ważniejsze od samych gier Blizzarda (o ich powstawaniu od strony kreatywnej Schrier piszę dość ogólnikowo) są jego pracownicy i pozycja rynkowa. To przede wszystkim opowieść o przedsiębiorstwie. Muszę niestety ponarzekać na polskie wydanie, a konkretnie brak porządnej redakcji tekstu, bo ten wypełniony jest błędami, powtórzeniami i składniowymi potworkami. Nie jestem osobą, która jakoś mocno czepia się tego typu wpadek, jednak w takim natężeniu trudno przejść nad nimi do porządku dziennego. Mając na uwadzę powyższe narzekania, to nadal pozycja warta przeczytania przez każdego, kto interesuje się historia gier video a nawet popkultury w szerszym ujęciu.

Komiksy

Lilja złodziejka

Nie jestem docelowym czytelnikiem tego komiksu, ale bardzo go doceniam, bo na naszym rynku wciąż brakuje fantastycznych historii skierowanych dla trochę młodszych nastolatków (tak 10-13 lat), którzy wciąż są trochę za młodzi na typowych reprezentantów tego gatunku. I pod tym względem “Lilja złodziejka. Skarb trzech królów” jest rewelacyjną pozycją — fabuła ma swoje mroczne momenty, ale całość jest utrzymana raczej w humorystyczno-przygodowym tonie. Losy niesfornej członkini gildii złodziejów wpadającej w coraz większe tarapaty są opowiedziane z dużą narracyjną lekkością i wyglądają rewelacyjnie. Jest w nich intryga, magiczne moce i liczne zwroty akcji. Sama Lilja to fajnie zadziorna bohaterka, która jest ujmująca zarówno wtedy, kiedy pakuje się w kolejne tarapaty, jak gdy podejmuje karkołomne próby wykaraskania się z nich. Naprawdę fajna pozycja mogąca zainteresować fantastyką nowych czytelników, którzy będą mogli poczuć się potraktowani poważnie, ale też nie zostaną wystawienie na nieodpowiednie dla swojego wieku okropieństwa. Do tego to początek serii, więc możliwe, że Lilja pozostanie w ich życiu na dłużej.

Seconds. Drugie szanse

Bryan Lee O’Malley zdobył wręcz niespotykaną dla komiksiarzy sławę za sprawą swojej serii o przygodach nieogarniętego Scotta Pilgrima, która stała się jednym z najważniejszych dzieł popkultury dla pokolenia millenialsów. “Scott Pilgrim” po latach obsuwy ukazał się u nas za sprawą wydawnictwa Nagle!, które postanowiło pójść za ciosem i wydać trochę mniej znany, ale również warty uwagi komiks O’Maleya. “Seconds. Drugie szanse” opowiada o losach dobiegającej trzydziestki Katie, przebojowej szefowej kuchni, która postanawia założyć kolejną restaurację. Czerwonowłosa bohaterka niezbyt radzi sobie z narastającym wokół niej, dotyczącym zarówno życia zawodowego i uczuciowego, chaosem. Jednak na szczęście z pomocą przychodzi jej magia w postaci specjalnego grzyba, po którego zjedzeniu można naprawić wskazany błąd z przeszłości. Katie oczywiście korzysta z okazji, a potem zaczyna nadużywać nadnaturalnej pomocy, co będzie miało swoje konsekwencje. Podobnie jak w “Scotcie Pilgirmie”, także w “Seconds” najważniejszym tematem jest emocjonalne dorastanie i zakończenie uciekania przed konsekwencjami swoich czynów. Jest ktoś nie cierpi postaci “typowo milleniajskich”, to pewnie Katie będzie go wyjątkowo irytowała, bo bywa naprawdę nieznośna. Jednak autor nie szczędzi jej srogich batów i słów krytyki, więc nie ma mowy o jojczeniu na niesprawiedliwość świata. Nie jestem fanem zbyt optymistycznego zakończenia, ale ogólnie to całkiem mądra historia o spóźnionym emocjonalnym dorastaniu i pułapkach, jakie niesie ze sobą dążenie do doskonałości za wszelką cenę. Duża część uroku “Seconds” bierze się z przepięknej oprawy graficznej — charakterystyczna dla O’Malleya kreska jest tu wspomagana rewelacyjnymi kolorami nałożonymi przez Nathana Fairbairna, które wynoszą ten komiks na zupełnie inny poziom. Daje to po prostu przepiękny efekt. To jeden z tych komiksów wartych przeczytania dla samych wrażeń estetycznych.

Było grane

Doom Eternal

Ostatnio zacząłem odkrywać uroki posiadania PS Plus Extra (wykupiłem, aby mieć dostęp do „Blue Prince’a”) i  tym, W ten sposób zacząłem nadrabiać trochę starsze tytuły, które chciałem kiedyś ograć, ale nigdy nie były moim priorytetem. Na pierwszy ogień poszedł „Doom Eternal” z 2020 roku. Po spokojnym gameplayu ze wspomnianego “Blue Prince’a” potrzebowałem czegoś z większym kopnięciem i okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Strzelanki FPS, zwłaszcza na konsoli, nigdy nie były “moim gatunkiem”, ale tu wsiąkłem. To czysta growa radość z ekranowej rzezi i dźwiękowo-błyskowy atak na zmysły. Jest tu jakaś nawet rozbudowana fabuła, ale przyznam się, że nawet nie chce mi się oglądać tych przerywników, bo nie po tu jestem. Chodzi o rozstrzeliwanie i napieprzanie hord demonicznych przeciwników, w zadziwiająco dynamicznym wydaniu. A i jeszcze rozkrajanie ich piłą tarczową, to też jest istotne, nawet bardzo. Ciekawym urozmaiceniem są tu fragmenty zręczniościowo-platformowe, które wymagają trochę kombinowania i pomyślunku, nie są tylko zwykłym zapychaczem. To ten rodzaj gier, którymi w latach dziewięćdziesiątych i zerowych straszyło się rodziców wskazując je jako źródło wszelkiego zła, ale dzięki temu ta gra ma w sobie tę odlschoolową niepoprawność. Jedyną wadą jest dla mnie fakt, że po dłuższej rozgrywce czuję się po prostu fizycznie zmęczony i przebodźcowany, bo na ekranie dzieje się naprawdę bardzo dużo, ale to już bardziej kwestia moich osobistych predyspozycji. Jeśli ktoś jeszcze nie grał, a szuka bezpretensjonalnego cyfrowego wygrzewu, to polecam się zapoznać.

Poczujmy się staro

Wiedźmin 3: Dziki Gon

19 maja 2015 roku miała miejsce jedna z najważniejszych premier w historii polskiej popkultury, przynajmniej jeśli chodzi o zdobycie światowej popularności. Pierwsze dwie części (druga bardziej) komputerowej kontynuacji książek Andrzeja Sapkowskiego, co prawda zwróciły uwagę graczy z całego świata i były całkiem ciepło przyjęte przez recenzentów, ale dopiero “Dziki Gon” wyniósł Geralta do panteonu najważniejszych growych bohaterów. Wystarczy spojrzeć na liczby — dzieło CD Projekt Red sprzedało się do dzisiaj w nakładzie 50 000 000 (tak pięćdziesiąt milionów) egzemplarzy, co plasuje je na piętnastym miejscu najlepiej sprzedających się gier w historii. Z sukcesem finansowym przyszedł też ten artystyczny - zalew maksymalnych ocen w najważniejszych pismach i portalach, nagród branżowych i wyrazy miłości fanów nie miały końca. Nic zresztą dziwnego, bo “Wiedźmin 3” nawet dekadę od swojej premiery może służyć jako wyzniacznik tego, jak powinno tworzyć się epickie RPG z prawdziwego zdarzenia. Ogrom świata, liczba rzeczy do zrobienia i rewelacyjne dialogi nadal zostawiają większość konkurencji w tyle.

Podcast tygodnia

Tym razem podcast, w którym sam wystąpiłem, choć dalej jest zaskakujące dla mnie samego. Pół roku temu zacząłem trenować brazylijskie jiu-jitsu i w czasie jednego ze sparingów spotkałem nie widzianego od lat ziomka, Mateusza Moroza. Mateusz prowadzi poświęcony chwytanym sportom walki podcast "Pierwsza luźna" i zapytał się, czy nie chciałbym do niego wpaść pogadać. Sytuacja była dla mnie o tyle dziwna, że wśród gości Mateusza znajdowali się raczej wyjadacze z czarnymi pasami, medalami itp. Jednak stwierdziliśmy, że perspektywa zupełnego świeżaka też może być intereusjąca i pociśnieliśmy temat. BJJ jest tu tematem centralnym, ale gadamy też oczywiście o popkulturze, dbaniu o psychikę i różnościach.

 

Uśmiech o wsparcie

Jeśli podoba Wam się moja twórczość (np. ten newsletter) i chcielibyście wspomóc jej powstawanie, to możecie zrobić to np. przez postawienie mi symbolicznej kawki (wartej 8zł) na portalu Buycoffee.to. Każda wpłata dużo dla mnie znaczy i pomaga mi w dostarczaniu Wam kolejnych tekstów. Z góry dzięki za kawusię.

Nie zapomnij się zapisać

Dotarło do mnie, że przecież ten newsletter trafia do niektórych nie tylko za sprawą maila tylko jako bezpośredni link, więc chyba warto pod koniec zachęcić do zapisania się na kolejne odcinki. Dlatego, jeśli trafiliście tu z innego źródła, a spodobało się Wam to, co przeczytaliście i chcielibyście dostawać takie treści co, piątek możecie zapisać się za sprawą poniższego linku: